piątek, 26 maja 2017

Kryteria oceny zachowania w pokoleniu ojca i syna. Szkolny zakaz wycieczkowania.




Ostrzeżenie: Nie jest to bajka ani opowiadanie.  Nie jest to także recenzja książki „Ojciec i Syn” Karola Bunscha, skądinąd znakomitej (choć z prozy Bunscha najbardziej lubię „Dzikowy Skarb”).  Ot, wspomnienie ze szkolnych lat w związku z rodzinną rozmową na temat oceny syna ze szkolnego zachowania.

 

Rok szkolny dobiega powoli końca.  Czas podsumowań wyczynów naszych dzieci, także w zakresie oceny z tzw. „zachowania”.  Mój syn informuje mnie, że w tym roku spodziewa się oceny „dobrej”.  Dobra - a więc nie zła, a jednak nie bardzo dobra, czy wzorowa.  Moja żona wszczyna śledztwo, co jest przyczyną oceny „tylko dobrej”.  Okazuje się, że lekcyjne gadulstwo.  Jak to w takich sytuacjach bywa, następuje ustalenie odpowiedzialności jednego z rodziców za ten stan rzeczy, w tym poprzez porównanie ocen z zachowania męża i żony.  Sytuacja wydaje się prosta, gdyż skoro ja miałem dobre, a moja żona wzorowe, jest naturalne, że gen złego zachowania został (niestety) przekazany przeze mnie.

Zapadam się w fotelu (niczym Ferdek Kiepski).  Patrzę przez okno na majowe niebo i przypominam sobie moje dwie szkolne wycieczki. Odpowiednio z I klasy szkoły podstawowej i z I klasy liceum, po których moja ocena z zachowania za każdy razem była redukowana do dobrej (z tendencją ku dostatecznej). Mierzę się z problemem odpowiedzialności za ocenę z zachowania syna.

Wycieczka na górę Św. Krzyż w I klasie szkoły podstawowej (lata 80 ubiegłego wieku)

W I klasie szkoły podstawowej w maju, nasza klasa (i jeszcze dwie inne klasy pierwsze) pojechała na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie. Konkretnie z parkingu w Hucie Szklanej mieliśmy dotrzeć do opactwa benedyktyńskiego Święty Krzyż (ponoć założonego przez Bolesława Chrobrego).  Trasa z parkingu, podobnie jak obecnie, wiedzie drogą asfaltową przez las.  Jest to trasa piesza, ok. 2 km długości.  Samo opactwo jest miejscem tak architektonicznie jak i historycznie ciekawym.  Jednak w świecie siedmiolatka, interesujące mogą być, co najwyżej, umiejscowione w kryptach zwłoki książąt i innych osób (znajduje się tam m.in. zmumifikowane ciało, które przypisywano przez długi okres Jeremiemu Wiśniowieckiemu), zaś lekcja historii zwykle nuży.  

Pamiętam, że tego dnia wiele czasu poświęcono opactwu, relikwiom, geologii, florze i faunie.  Po zakończeniu „prelekcji” i zarządzeniu przez nauczyciela powrotu, znudzony tymi wywodami poddałem kolegom i koleżankom pomysł uatrakcyjnienia wycieczki poprzez wyścig w dół do autobusu.  Jak wspomniałem wcześniej, opactwo od parkingu dzieli ok. 2 kilometrów asfaltowej drogi przez las. Nagrodą za udział w wyścigu miał być podziw i szacunek dla zwycięzcy i nieco mniejszy podziw i szacunek dla miejsc 2 i 3.  Nie wiem jaka byłaby reakcja współczesnych siedmiolatków na propozycję wyścigu przez las w dół, ale w latach 80tych XX wieku rodzice pozostawiali pierwszoklasistom (nie wspominając o dzieciach starszych) bardzo dużo swobody.  Nie było zatem nic nadzwyczajnego w decyzji o samodzielnym pokonaniu trasy do parkingu, a wyścig ruszył, nim nasza opiekunka zorientowała się, że został uzgodniony.  Zresztą uzgodnienie wyścigu w tym wieku nie zajmuje więcej niż 5 sekund.  W wyścigu uczestniczyli niemal wszyscy chłopcy i – co spotkało się wówczas z moim uznaniem – około połowy dziewczynek.  Zaraz po zarządzeniu wyścigu (w formule mojego pytania: „kto się ściga do parkingu?” i odpowiedzi poprzez aprobatę w oczach moich kolegów) ruszyłem w dół, aby uzyskać przewagę nad innymi, młodymi sportowcami.  Za mną natychmiast ruszyła grupa pościgowa, za grupą pościgową peleton główny, a w tyle maruderzy…. i chyba goniły nas jakieś krzyki nauczycieli o opamiętanie, ale kto by tam zwracał na to uwagę.  

Naszą opiekunką była nauczycielka w wieku przedemerytalnym, z pewną nadwagą, zwana dalej „Naszą Panią”.  Później zrozumiałem, że Naszej Pani pomysł wyścigu mógł nie przypaść do gustu i to nie tylko ze względu na znikome szanse na zwycięstwo.  

Wyścig wygrałem wspólnie z kilkoma innymi chłopcami i jedną dziewczynką, którzy też twierdzili, że wygrali.  A jeden nawet mówił, że wygrał bardziej niż ja. Za nami dotarł peleton, gdzie wszyscy twierdzili, że zajęli miejsce drugie. Wobec czego pomiędzy tymi „mniej” i „bardziej” drugimi (bo byli jednak nieco rozciągnięci na mecie), rozgorzały utarczki słowne, przekształcone następnie w bójki.  Kierowca w autokarze nie ingerował.  Później dotarli maruderzy (miejsce trzecie) i oskarżyli czołówkę (ze mną w szczególności) o oszustwo, twierdząc, że oni zorientowali się, że jest jakiś wyścig dopiero po tym, jak większość uczestników zaczęła biec.  Byłem wtedy zbyt mały, aby wytłumaczyć przegranym, że właśnie celowo zostało to zorganizowane tak, aby oni przegrali i żebym ja wygrał.  Ale najwyraźniej wszyscy pojęli tę nieuczciwą intencję, gdyż doszło do bójek między grupą maruderów a kilkoma zwycięzcami.  W jakiś kwadrans potem, gdy cały parking zaroił się od walczących małych sportowców, dzielnie biegających pomiędzy manewrującymi autami, a sąsiadująca z parkingiem przepastna Puszcza Jodłowa Żeromskiego powitała uczestników zabawy w chowanego - truchtem, z niebezpiecznie zaczerwienionymi policzkami i włosem potarganym – na parking dotarła Nasza Pani w towarzystwie wzorowych uczennic.  Po zakończonych sukcesem poszukiwaniach w lesie zaginionych uczestników zabawy w chowanego, po opatrzeniu zdartych kolan, po wysłuchaniu skarg i pretensji maruderów w stylu „my chcemy nowego, sprawiedliwego wyścigu”, Nasza Pani wszczęła śledztwo pod tytułem: „kto wpadł na pomysł wyścigu i dlaczego nikt nie słuchał jej poleceń, aby się zatrzymać”.  Tak ton głosu jak i mina Naszej Pani raczej nie wskazywały, iż pomysłodawca otrzyma w nagrodę słodycze, więc wolałem bohatersko zataić mą inicjatywę organizacyjną. Jednakże moi lojalni koledzy (bardzo zadowoleni z uatrakcyjnienia wycieczki wyścigiem) natychmiast wskazali mnie palcami, informując, że sam to wymyśliłem, zorganizowałem, zachęciłem do biegu (i do zabawy w chowanego w Puszczy Jodłowej) i że w zasadzie to oni wcale nie biegli, tylko tak nieco szybciej szli za mną, aby się upewnić, czy mam się dobrze.

Później moi rodzice zostali naturalnie wezwani do szkoły i – poza innymi krytycznymi uwagami pod moim adresem - poinformowani przez Naszą Panią, że póki ona jest wychowawcą naszej klasy to ja więcej na wycieczkę nie pojadę.  A ocenę z zachowania na koniec roku otrzymałem najgorszą w klasie, tzn. dobrą.  Ocenę jednak przekułem zaraz w sukces i wytłumaczyłem moim kolegom, że skoro tylko ja mam ocenę „dobrą” to znaczy, że bezsprzecznie wygrałem wyścig.  Później były wakacje, a potem początek roku szkolnego w II klasie.  Bardzo niepokoiłem się, że będę zostawał w domu (lub co gorsza, w szkole), gdy inni będą jeździć na wrześniowe wycieczki.  Ale wtedy okazało się, że Nasza Pani odeszła na emeryturę, a nową wychowawczynią została młoda sportsmenka.  Tak więc w drugiej klasie podstawówki znowu udało mi się pojechać na wycieczkę. 

Wycieczka na górę Wrótka – I klasa liceum (lata 90te)

Historia lubi się jednak powtarzać.  Naprawdę niezamierzenie.  Po prostu cechy osobnicze (złe naturalnie), połączone z magią miejsca i wiekiem.  Otóż w kwietniu, w I klasie liceum (to już lata 90te) wybraliśmy się na klasową wycieczkę do Zakopanego.  Jednym z pierwszych punktów programu był spacer z Kuźnic do schroniska (hotelo-schroniska) na Kalatówki.  Trasa wprawdzie z „podejściem”, ale po szerokiej drodze i dla sprawnych dorosłych może na pół godziny.  Ponieważ znałem już Tatry (niższe partie) z wycieczek z moim rodzicami, więc plan dotarcia tylko do Kalatówek uznałem za mało ambitny.  Nasza Wychowawczyni (tak dalej zwana) pozwoliła nam na pewną swobodę. Tzn. każdy mógł dojść do Kalatówek w swoim tempie.  A, że w wieku lat 15stu, czy 16stu tempo może być znaczne, więc zaproponowałem kolegom aby szybko dojść do Kalatówek, a następnie z Kalatówek wejść na taką górę tuż obok, co to ją ze schroniska widać i jest mała.  Nie wiedziałem, czy tam jest szlak, ani nawet nie znałem nazwy tej góry, ale wydawała się niewysoka i bezpieczna.  Wtedy, w kwietniu, śniegu na Kalatówkach było jeszcze w bród, a im wyżej tym więcej.  Wysforowaliśmy się większą grupą do przodu. Ta grupa nieusatysfakcjonowana początkowym marszem, całą drogę do Kalatówek przebiegła.  A na Kalatówkach, w grupie kilku mniej rozsądnych kolegów, postanowiliśmy zdobyć Wrótka i zejść z powrotem do schroniska nim Nasza Wychowawczyni z grupą wzorowych uczniów dotrze do schroniska.  No cóż.  Mocno przeszacowaliśmy nasze możliwości, jak i nie doceniliśmy góry.  Wrótka to otoczona stromymi skałami przełęcz we wschodniej grani Długiego Giewontu. Ma wysokość blisko 1600 m, dawny szlak zlikwidowano, podejście w samej górze jest strome, a gdy zima dopisze, idzie się po kolana (niekiedy po pas) w śniegu.  

Tamtej zimy śnieg dopisał, bo od połowy zbocza szliśmy po kolana w śniegu.  Na początku podejścia, część naszych kolegów zrezygnowała i poszliśmy we trzech.  W połowie zbocza, śnieg był tak głęboki, a do tego robiło się coraz wietrzniej i pochmurnej, i jeden z naszej trójki zdecydował się zejść.  Ja i mój drugi kolega z uporem postanowiliśmy jednak zdobyć szczyt. Widzieliście film „Everest” Baltasara Kormakur z 2015 r.?  Nam towarzyszyły zbliżone emocje…   Wtedy już zresztą widzieliśmy całą naszą grupę zgromadzoną przy schronisku i bacznie nas obserwującą.  Wkrótce jednak straciło to znaczenie, bo weszliśmy w chmurę, aby następnie po ok dwustu metrach z niej wyjść i znaleźć się na szczycie, z chmurami pod nami.  Dodam, że samo końcowe podejście było walką z lodem i obsypującym się śniegiem, który groźnymi bryłami i ze specyficznym pomrukiem staczał się w dół. Wtedy tego również nie wiedzieliśmy, ale istniało niebezpieczeństwo wywołania lawiny.  Tak czy inaczej, szczyt/przełęcz zdobyliśmy, chmury się rozeszły, znowu wyszło słońce, a my w glorii zdobywców schodziliśmy na dół.  Pod koniec zejścia zostaliśmy powitani przez dwóch panów z GOPR, których Nasza Wychowawczyni „zachęciła” do interwencji (po informacji o stopniu zagrożenia lawinowego i po tym, gdy zniknęliśmy w chmurach).  Panowie z GOPR-u wyjaśnili nam życzliwie, że nasza inicjatywa nie należy do tych godnych pochwały, że tam nie ma szlaku, że nasze przemoczone, adiadsowate obuwie i lekkie kurtki nie nadają się na takie podejścia, oraz, że mieliśmy znaczną szansę zejścia na dół razem z lawiną.  

Później Nasza Wychowawczyni ustaliła, że to ja byłem prowodyrem całego „zamieszania”.  Po powrocie z Zakopanego, Nasza Wychowawczyni poinformowała moją mamę, że ja nie pojadę już na żadną wycieczkę póki ona będzie Naszą Wychowawczynią.  Moja ocena ze sprawowania została obniżona do dobrej.  Jednak gdy wróciłem do szkoły po wakacjach, okazało się, że Nasza Wychowawczyni odeszła na ważne stanowisko w ministerstwie, a nam przydzielono nową wychowawczynię. I tak w II klasie też pojechałem na wycieczkę i też w góry….ale nie proponowałem już zdobywania śnieżnych szczytów.

W celu wyeliminowania wątpliwości, nie pochwalam zachowań wyżej opisanych, ani nie uważam ich za powód do dumy. Nie zalecam uczniom klas podstawowych i licealnych do pójścia w moje niepoprawne ślady.  Rozumiem też zastrzeżenia moich wychowawczyń, zakaz wycieczkowy i obniżoną ocenę z zachowania.  Nachodzi mnie jednak refleksja, że w tamtych czasach na „tylko dobrą ocenę z zachowania”, trzeba się było znacznie bardziej napracować.  Samo gadulstwo nie wystarczyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz