czwartek, 22 czerwca 2017

Pan od Owoców



Pan od Owoców
To krótkie opowiadanie przeznaczam dla osób, którym na pytanie, „czy spotykali w życiu naprawdę dobrego człowieka” nie udało się odpowiedzieć twierdząco.  Ale też dla tych, którzy spotkali i dla tych, którzy musieli się dłuższy czas namyślać by udzielić odpowiedzi twierdzącej, z nutą wątpliwości w tle.
Nie miałem jeszcze ośmiu lat, kiedy w Opuszczonym Domu, na naszym osiedlu, pojawił się Pan od Owoców. Według dzieci, w Opuszczonym Domu straszyło (więc nikt tam nie chadzał), a zdaniem dorosłych, Opuszczony Dom i przylegający doń zaniedbany ogródek bardzo szpeciły okolicę.  Z tych przyczyn, wszyscy byli zadowoleni, gdy Pan od Owoców przystąpił do remontu domu i pielęgnowania niewielkiego ogródka.  Pamiętam, że to był dzień zakończenia roku szkolnego, gdy Pan od Owoców zerwał czereśnie z przydomowego (wciąż jeszcze zaniedbanego) ogrodu i obdarowywał nimi wszystkie dzieci wracające ze szkoły.  Starsza ode mnie o dwa lata Zosia, która mieszkała w moim bloku i z którą często wracaliśmy razem ze szkoły, odważyła się zapytać: „a kim pan jest i co pan robi w Opuszczonym Domu?”.  Mężczyzna spojrzał na nas przyjaźnie i po chwili namysłu odparł z łagodnym uśmiechem: ”…..hmmm… Jestem Panem od Owoców, przyjechałem tutaj z Kresów, a ten dom odziedziczyłem po mojej cioci, która zmarła kilka lat temu.”

Wtedy to wyjaśnienie nam zupełnie wystarczyło, mimo, że ani ja, ani Zosia nie wiedzieliśmy, co znaczą „Kresy”, a moja mama na pytanie, gdzie są ”Kresy”, odpowiedział tylko niechętnie: „za granicą, na wschodzie”.  Wiele lat później usiłowałem odkryć historię Pana od Owoców.  Jak się okazało, nie ja jeden, i nie ja jeden bez skutku. 

Wtedy, w czerwcu, tak Opuszczony Dom jak i ogród wymagały jeszcze wiele pracy.  Gdy jednak wróciliśmy we wrześniu do szkoły, Opuszczony Dom nie był już Opuszczonym Domem, tylko „Owocnikiem” (taką nazwę zamieszczono na frontowej ścianie), z zielonymi, drewnianymi okiennicami i zielonym dachem oraz częściowo niebieskimi, a częściowo białymi ścianami.  Zaś ogródek stał się niewątpliwie najpiękniejszym ogródkiem w naszej dzielnicy.  Pan od Owoców otworzył swój sklep „Owocnik” pierwszego września. Pamiętam, że moi i inni rodzice wypowiadali się o Panu od Owoców z szacunkiem, twierdząc, że wszystkie prace remontowo-ogrodowe wykonał w zasadzie sam, że jest bardzo uprzejmy, że każdemu mówi „Dzień dobry”, i że zaprasza na otwarcie sklepu.   

To były czasy, gdy wybór owoców i warzyw w sklepach był ograniczony.  Jednak u Pana od Owoców, asortyment był wyjątkowy.  Mimo tych zachęt, początkowo do Owocnika przychodzili nieliczni, a przede wszystkim dzieci wracające ze szkoły.  Dzieci, jak to dzieci, nie dysponowały wielkim kapitałem.  Wielu z nas mogło pozwolić sobie na zakup jednego jabłka, czy dwóch śliwek, lecz z czasem zrozumiałem, że dla Pana od Owoców zysk ze sprzedaży był sprawą drugorzędną.  W gruncie rzeczy chciał stworzyć miejsce, gdzie wszyscy przychodzący czuliby się dobrze, gdzie atmosfera byłaby przyjazna, gdzie można byłoby zapomnieć o złym dniu. Gdy któreś z dzieci nie miało pieniędzy, albo miało ich za mało, Pan od Owoców po prostu obdarowywał takie dziecko.  Wkrótce też stało się tradycją, że po szkole kupowaliśmy w Owocniku jakieś owoce lub warzywa, po czym jedliśmy je w pięknym ogródku przylegającym do sklepu.  Pan od Owoców opowiadał historie na temat warzyw, owoców i kwiatów, które sprzedawał.  A że miał ich wybór olbrzymi, więc te historie nigdy się nie wyczerpywały.  Dopiero w wieku dorosłym, uświadomiłem sobie, że Pan od Owoców nigdy nie mówił o sobie.

Wkrótce, do sklepu zaczęli przychodzić też dorośli.  Pan od Owoców każdego klienta obdarowywał jakimś małym dodatkiem warzywno-owocowym.  Często też pobierał opłatę, na przykład za kilo gruszek czy jabłek, a dawał półtora kilograma.  Zawsze też zapraszał do ogródka na „małe co nieco”, a zimą na lepienie bałwana lub bitwę na śnieżki.  Pan od Owoców musiał mieć wtedy około sześćdziesięciu lat.  Nosił okulary, miał siwe włosy i twarz pomarszczoną głębokimi bruzdami.  Mówiono o nim „widać, że los go nie oszczędzał”, ale Pan od Owoców był zawsze uśmiechnięty, grzeczny, łagodny i hmmm… nienarzucający się.   Niektórzy usiłowali to wykorzystywać.  Na przykład. pan Bogacki, którego nazywaliśmy Bogackim od Pieniędzy, często chadzał do sklepu Pana od Owoców, nabywał znaczne ilości produktów i żądał dodatkowych zniżek za owoce, które i tak były najtańsze.   Później też dowiedzieliśmy się, że Bogacki zazdrosny o powodzenie Pana od Owoców, wielokrotnie usiłował przejąć „Owocnik”, co zresztą, niestety, w końcu mu się udało.

Pamiętam, że wokół Owocnika kręcił się znany w naszej dzielnicy pan Zenek, zwany Zenkiem od Alkoholu.  Zenkiem wszyscy gardzili i wszyscy mówili o nim z niechęcią.  Jednak Pan od Owoców był dla Zenka zawsze uprzejmy, a na niespokojne pytania dorosłych: „dlaczego utrzymuje kontakt z takim typkiem”, Pan od Owoców odpowiadał, że Zenek dzieciństwo miał trudne, że nikt mu nie pomógł, gdy tej pomocy bardzo potrzebował, że Zenek zasługuje na „drugą szansę”.  Zresztą Pan od Owoców był miły dla wszystkich, także dla dwóch chłopców z naszej szkoły, którzy początkowo kradli z jego sklepu owoce, by z czasem spłacić te „kradzieże” sprzątaniem sklepu z własnej inicjatywy.  

Pan od Owoców wytwarzał wokół siebie taką atmosferę, że wielu starało się być lepszymi.  Później dowiedziałem się, że Pan od Owoców poprosił Zenka od Alkoholu o pomoc w remoncie domu i ogrodu, a także o pomoc w prowadzeniu sklepu i wreszcie - o regularne dostawy świeżych ryb.  Pan Zenek miał bowiem jedną pasję – łowienie ryb.  Miał też w tej mierze niezwykłe szczęście.  Takie okazy, jak panu Zenkowi, nie przytrafiały się nikomu.  Już w październiku Pan od Owoców poszerzył asortyment o świeże ryby, a że w tamtych czasach świeżych ryb nie oferował prawie nikt, więc ryby sprzedawały się świetnie.  Tym bardziej, że były bardzo tanie.   Pamiętam, że już po Bożym Narodzeniu nikt nie mówił Zenek od Alkoholu tylko „pan Zenon od Ryb”.  Pan Zenon od Ryb zupełnie bowiem porzucił swoje wcześniejsze zamiłowania do napojów wysokoprocentowych.  Zaczął o siebie dbać i w wielu sprawach wzorować się na Panu od Owoców.  Zaczął się uśmiechać, mówić „Dzień dobry”, „Dziękuję”, „Bardzo proszę”, przestał się garbić i jeździć na zardzewiałym rowerze, a zza zgolonego zarostu i porządnie ostrzyżonych włosów, wyjrzała twarz młodego wciąż mężczyzny.  Nie miał wtedy więcej niż 30 lat. 

Pan od Owoców był bardzo pracowity.  W zasadzie cały czas coś robił.  Mówiono, że zawsze wstaje o czwartej rano, jedzie po warzywa w głąb kraju, wraca o siódmej i o siódmej trzydzieści otwiera sklep, który czynny jest do osiemnastej.  Wieczorami, po zamknięciu sklepu, pracuje w ogrodzie, a zimą wykonuje prace w domu i sam naprawia swój stary, lecz porządnie utrzymany samochód. Do tego zawsze oferuje chęć wysłuchania „zgnębionego człowieka” i nigdy nie odmawia pomocy.  Wielu też chętniej zwierzało się Panu od Owoców, a ten nigdy nie krytykował niesfornych zachowań, zaś rady udzielał tylko na wyraźną prośbę.  Wiem, że wielu te rady bardzo pomogły.  

Pamiętam, że na kilkanaście dni przed Świętami Wielkanocnymi Owocnik przeżywał dziecięce oblężenie.  Pan od Owoców sprowadził wyjątkowe wiktuały, gdzieś znad Morza Czarnego (tak przynajmniej twierdzili dorośli).   Miał orzechy wszelkich odmian, najwyszukańsze rodzynki, migdały i szereg innych cudów natury, o które wtedy było bardzo trudno.  Dzieci pragnące poznać nowe smaki, lecz nie dysponujące funduszami, co dzień przychodziły do sklepu i w zamian za uśmiech, otrzymywały owoce za darmo.  W ten sposób, wkrótce przed Świętami, Pan od Owoców nie miał już w sklepie niemal niczego i niczego dokupić też nie mógł, bo większość artykułów rozdał za darmo.  Skończyły mu się pieniądze. Ale wówczas, dorośli już bardzo cenili Pana od Owoców i najwyraźniej postanowili odwdzięczyć się „dobrem za dobro”. No może z wyjątkiem Bogackiego od Pieniędzy, który brał od Pana od Owoców warzywa za darmo i ponoć sam sprzedawał sąsiadom za astronomiczne ceny.  Tak więc, dorośli zaczęli przychodzić do Owocnika i kupować pozostałości (resztki z półek) za wielokrotność ceny, a gdy Pan od Owoców chciał wydawać resztę, po prostu uciekali.  Nigdy później nie widziałem już sytuacji gdzie, każdy klient sklepu zostawia znacznie więcej pieniędzy na ladzie niż oczekuje sprzedawca i ucieka aby nie otrzymać reszty.  I tak, mimo bardzo niekomercyjnego podejścia do handlu Pana od Owoców, Owocnik przetrwał Wielkanocny kryzys, a w maju asortyment był jeszcze większy, taki, że do naszego osiedlowego Owocnika przyjeżdżali już ludzie z całego miasta.

Pamiętam, jak w czerwcu, trzeciego roku działania Owocnika, przyszliśmy z Zosią i innymi dziećmi do sklepu po szkole.  Wielu z nas „odchorowywało” wtedy zakończone klęską dyktando z polskiego.  Ale wystarczyło przekroczyć próg Owocnika, by zmartwienie minęło.  Wtedy, w sklepie pachniało poziomkami.  Pan od Owoców twierdził, że to najwspanialszy owoc, i że nie ma lepszego na całym świecie.  Sam jeździł co dzień rano do lasu, by uzbierać kosz poziomek, po czym rozdawał je na małych spodeczkach dzieciom przychodzącym do sklepu.  Zosia zapytała wtedy, czy moglibyśmy któregoś dnia pojechać razem z nim na poziomki.  I tak Pan od Owoców zorganizował wycieczkę na „poziomkowanie”, w którym uczestniczyło około dwudziestu uczniów naszej szkoły i wielu rodziców.  Pan od Owoców pokazał nam najwspanialsze, ukryte głęboko w lasach polany poziomkowe.  Wielu innych zachowałoby ten sekret dla siebie, ale nie Pan od Owoców.  Zresztą na pytania rodziców, odpowiadał, że poziomki lubią być zrywane i jedzone, bo w tym właśnie celu rosną.  A gdy on odejdzie, ktoś musi zbierać poziomki aby nie było im przykro.  Nie wiem dlaczego wtedy powiedział – „gdy odejdę”.  Widocznie już coś przeczuwał.

To chyba zresztą po tej wycieczce, po raz pierwszy pojawili się w Owocniku Czarni Panowie.  Później, te wizyty powtarzały się niemal codziennie, a Pan od Owoców, choć nadal życzliwy i uśmiechnięty zaczął podupadać na zdrowiu.  Zmarszczki na jego twarzy jeszcze się pogłębiły i zaczęła drgać mu lewa ręka, co starał się ukrywać, chowając ją za plecy lub w kieszeni.

Gdy wróciłem po wakacjach, nie było już Pana od Owoców.  Jedni mówili, że sam odszedł, inni, że przebywa gdzieś w jakimś szpitalu, trzeci, że zabrali go ze sobą Czarni Panowie i niewykluczone, że jest w więzieniu.  Wielu z nas wierzyło, że Pan od Owoców wróci.  Początkowo nawet chodziliśmy do jego ogródka, jedliśmy orzechy ze wspaniałego włoskiego orzecha, gruszki i późne jabłka.  Jednak wkrótce do Owocnika wprowadził się Bogacki od Pieniędzy.  Nazwę zmienił na „Warzywniak Bogackiego”.  Wielu mówiło, że to za jego sprawą w sklepie pojawili się Czarni Panowie.  Bogacki od Pieniędzy zakazał nam wstępu do ogródka. Owoce i warzywa, które oferował, nie były już takie dorodne, a ceny znacząco wyższe.  Dzieci przestały tam kupować.  Któregoś dnia, gdy wracaliśmy z Zosią ze szkoły do domu, Bogacki stanął w progu drzwi Owocnika i zapytał: „Dlaczego nie chcecie wejść i kupić owoców?”.  Zosia spojrzała na niego i odpowiedziała z prostotą: ”My tu właściwie nie przychodziliśmy po owoce tylko do Pana od Owoców”. Warzywnik Bogackiego wkrótce stracił klientów i został zamknięty.  Owocnik i ogród popadły w zapomnienie i wkrótce był tam znowu Opuszczony Dom i zaniedbany ogród, Zenon od Ryb znowu stał się Zenkiem od Alkoholu, a ja i inne dzieci nie mieliśmy już miejsca, w którym po nieudanym dniu odzyskiwało się harmonię i nadzieję.
Gdy dorosłem, jeszcze na studiach usiłowałem ustalić, kim był Pan od Owoców i co się z nim stało.  Niewątpliwie Czarni Panowie byli przedstawicielami ówczesnych organów władzy o charakterze milicyjnym.  Zapewne oni wiedzieliby najwięcej o losach Pana od Owoców.  Jednak nastąpiła zmiana ustroju i nie zdałem ich odnaleźć.  Ustaliłem wprawdzie, kim była zmarła właścicielka Opuszczonego Domu (później zmienionego w „Owocnik”), ale nie pomogło mi to w rozwiązaniu zagadki.  Moja mama twierdziła, że Pan od Owoców był uciekinierem z łagru (podobno tak wieści rozpuszczał Bogacki od Pieniędzy), rodzice  Zosi, że kresowiakiem wygnanym ze wschodu przez zły ustrój, inni, że Polakiem z Ukrainy, który po latach wrócił do ojczyzny, ale nie miał obywatelstwa i musiał wrócić skąd przybył.  Paradoksalnie, choć tyle osób przyjaźniło się z Panem od Owoców, nikt nie wiedział nawet jak miał na imię.  Wszystkim bowiem przedstawiał się jako „Pan od Owoców”.  Nie zdołałem też ustalić co się z nim stało.  Później wyprowadziłem się z dzielnicy, a potem i z miasta.  Podjąłem pracę w innym regionie kraju i o „śledztwie”, w zasadzie zapomniałem.

Po około 25 latach od zniknięcia Pana od Owoców, przyjechałem w sprawach służbowych do mojego dawnego miasta.  To był wrzesień.  Wyjątkowo słoneczny i ciepły dzień.  Korzystając z okazji, postanowiłem odwiedzić moją dawną szkołę podstawową, a później przejść się spacerem po dzielnicy i zobaczyć, co się stało z „Owocnikiem”.  Ku mojemu zaskoczeniu, na miejscu znalazłem otwarty „Owocnik” (wyglądający tak jak 25 lat temu) i zadbany ogródek, a przed wejściem do sklepu i w ogrodzie (na zielonych ławeczkach) gromadę dzieci.  Przyznam, że serce zabiło mi żywiej. Wszedłem do środka.  Za ladą stała uśmiechnięta kobieta, w mniej więcej moim wieku, a za nią starszy pan około sześćdziesiątki, z twarzą sugerującą ciężkie życie, choć w tym momencie niewątpliwie szczęśliwą.  Nie zwracali na mnie uwagi, zajęci obsługą małych klientów.  A mali klienci, choć często nie mieli pieniędzy, dostawali za uśmiech warzywa i owoce, które następnie konsumowali w przysklepowym ogrodzie.  Usłyszałem jak jedna ze stojących w kolejce dziewczynek mówi: „Pani od Owoców ma dzisiaj pyszne gruszki”.  W Pani od Owoców rozpoznałem Zosię, która mieszkała w dzieciństwie w moim bloku, a w panu pomocniku, Zenka od Alkoholu, który teraz znowu był panem Zenonem od Ryb.

Nie przerywałem ich pracy.  Czułem jak z każdą chwilą nastrój zmienia mi się na lepszy, że mimowolnie się uśmiecham, a rysy twarzy  z zaciętych od pracy, łagodnieją.  Nie dowiedziałem się też co się stało z Panem od Owoców, ani nie słyszałem by ktokolwiek zdołał to ustalić.  Wiem jednak, że na swój sposób dobry duch Pana od Owoców wrócił do Owocnika i że obsługiwani tam mali klienci zawsze mogą liczyć na dużą dawkę dobrej nadziei.

Maurycy Embe
czerwiec 2017

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Fredi kiepski. Biografia najnowsza.



Fredi Kiepski. Biografia najnowsza”, aut. Marianna Paździochowa (Wydawnictwo, Vivat Rex Loser, 2017).

Minionej nocy nie przespałem.  Nie za sprawą nocnych eskapad, biesiad i hulanek.  Nie z przyczyny późnej transmisji wydarzenia sportowego, czy premiery nowego sezonu serialu o zombie. Otóż kolega z lat studenckich pożyczył mi książkę „Fredi Kiepski. Biografia najnowsza”, gorąco polecając jej lekturę.  Przyznam, że trochę mnie to zdziwiło, gdyż ów kolega preferował zwykle powieści w stylu „Doskonała Próżnia” S.Lema, a nie biografie osób „znanych z tego, że są znane”.  Do lektury podszedłem z rezerwą, zakładając, że owe 500 stron przerzucę w ciągu kwadransa, a potem, z grzeczności, podzielę się z kolegą wyważoną opinią i nieśmiałą uwagą, jak to nam się w z czasem gusta zmieniają.

Jednak ku mojemu zaskoczeniu, książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałem do białego rana.

Zadacie sobie pytanie, co może być ciekawego w biografii kogoś takiego jak Kiepski?  Wszak sztuki teatralne, filmy dokumentalne, fabularne, czy autorskie spotkania - zdawały się powiedzieć już wszystko o tym narodowym „bohaterze”.  Niedoszły: inżynier, polityk, fizyk-astronom i karykaturalny rekin biznesu, który za sprawą jadowitej żony i nieudanych dzieci, zapada się z każdym rokiem coraz głębiej w gnijący fotel, nigdzie nie pracuje, a każdy dzień pożytkuje oglądaniem zmagań sportowców (gdzie zawsze kibicuje lepszym) z mniej szlachetną marką piwa. 

A jednak autorka biografii, Marianna Paździochowa, zdołała dotrzeć do wydarzeń z życia Frediego Kiepskiego (FK), o których niemal nikt nie wiedział, a które dają asumpt do weryfikacji krytycznych poglądów na temat życiowej postawy FK.  Zapewne zresztą z tego względu, żona i córka FK wytoczyły proces przeciwko Wydawnictwu Vivat Rex Loser, doprowadzając do wstrzymania sprzedaży książki.  Aktualnie, jest niemal przesądzone, że na mocy ugody sądowej najciekawszy fragment biografii FK zostanie z książki usunięty.  Przeczytałem zatem białego kruka, gdzie kwestionowana Część I jeszcze jest, ale najprawdopodobniej nie znajdzie się już w nowym wydaniu.
W proteście przeciw niszczeniu dobrej literatury, pozwalam sobie zatem, w największym skrócie, opisać i zrecenzować Część I – zatytułowaną „Biznes za 20 mln. PLN”.   

Część I opisuje nieznany etap z curriculum vitae Kiepskiego.  Otóż w 2007 roku wykupił los na loterii i wygrał 20 milionów złotych.  Był już wtedy …hmmm… zaawansowanym abnegatem i mizantropem, stroniącym nie tylko od kontaktów towarzyskich, kina, podróży i sztuki (może z wyłączeniem kulinarnej), ale nawet od zakupów w większym sklepie.  Według danych Centralnego Ośrodka Badań nad Zamożnością (COBNZ) – które przytacza autorka - obywatel polski, który wygrał ponad milion złotych na loterii, zwykle przeznacza otrzymaną kwotę na: kupno domu z daleka od swoich dotychczasowych sąsiadów, edukację dzieci w szkołach z językiem angielskim i francuskim oraz polskim jako dodatkowym, samochód marki niemieckiej lub japońskiej typu SUV w kolorze ciemnym, spłatę zobowiązań kredytowych (szczególnie denominowanych do walut obcych), podróż „życia” (zwykle do Turcji, Maroka, czasem Kenii lub Brazylii) oraz założenie restauracji o specjalizacji włoskiej lub japońskiej (z których to restauracji około 90% bankrutuje w ciągu roku). 

Jednak FK, poszedł zupełnie innym tropem.  Jak wszyscy wiemy, FK mieszkał w kamienicy odległej od zgiełku i blichtru tego świata.   Jak większość osób jego pokroju, nie darzył sympatią bywalców galerii handlowych z sutymi portfelami, pracowników korpo, bankowców, czy uczestników imprez w nocnych klubach.  Preferował ciszę, domowy bigos, skromne biesiady przy balkonowym grillu i noce dysputy o sensie egzystencji.  Tymczasem, w ramach miejskiego planu rewitalizacji dzielnic zapuszczonych i patologicznych, pozwolono zbudować na gruntach położonych naprzeciwko kamienicy FK, Galerię Handlową „Super Szyk” (w skrócie Galeria SS).  Cztery lokale na parterze Galerii były zwrócone frontowymi wystawami w stronę okien mieszkania FK.  W momencie gdy FK wygrał swoje 20 mln., zarządca Galerii SS szukał właśnie najemców na owe cztery lokale.  Choć wywołuje to zdziwienie, na wieść o planowanym wynajmie, FK zebrał się z fotela, zasięgnął wykwalifikowanej porady prawnej i założył spółkę pod nazwą „Może być tylko gorzej sp. z o.o.” (w skrócie MBTG).  Po czym zaoferował najlepsze ceny za najem ww. lokali i stał się ich faktycznym najemcą. W ramach umowy najmu, zarządca Galerii SS ustalił ze spółką FK, że: w pierwszym lokalu musi się znaleźć ambitna gastronomia, w drugim kancelaria prawna, w trzecim klub nocny, a w czwartym sklep odzieżowy lub przedszkole z językiem angielskim jako podstawowym.  Naturalnie, chodziło za stworzenie gwarancji na utrzymanie prestiżu Galerii SS, tak aby jednocześnie wykwintne lokale zniechęcały mieszkańców najgorszych dzielnic do odwiedzania Galerii SS.

Jak wiemy, FK nie od dzisiaj kontestował rzeczywistość, a drobnomieszczańskie zachowania osób aspirujących do klasy wyższej średniej (czy tylko średniej) niepomiernie go irytowały (choć sam FK używał na ten stan rzeczy innego określenia niż „irytacja”).  Sukces finansowy po pięćdziesiątce, nie oszołomił FK.  Osiągnął bowiem stan (zen) gdzie zaspakajanie podstawowych potrzeb było dlań wystarczające, a poza tym był zwolennikiem twierdzenia, że „sukces należy gryźć młodymi zębami”.  Szczęśliwy los nabył w stanie lekkiej „nieważkości”, a wygraną potraktowałby zapewne obojętnie, gdyby nie właśnie Galeria SS, wygięta w kształcie żagla, szmaragdową, hartowaną elewacją wprost w okna FK.  Odczuwał to wręcz jako szyderczy komunikat: „Możesz popatrzeć, pomarzyć, ale nie masz po co tu przychodzić; to obiekt dla lepszych.”. 

Jak wiemy, w pierwszym lokalu spółka FK była zobowiązana założyć ambitny lokal gastronomiczny.  FK założył tam restaurację: „Pod niestrawnym pierogiem”, z grubiańskim dopiskiem „Oferujemy naprawdę podłe potrawy”. FK przeprowadził też rekrutację do owej restauracji, angażując wyłącznie kucharzy, którzy mieli w przeszłości nakładane kary za niespostrzeganie przepisów higieniczno-sanitarnych, zaś na kelnerów zatrudniał osoby długotrwale bezrobotne, z akcentami więziennymi w życiorysie. Obok, w drugim lokalu, znalazła się Kancelaria Porażka i Niepowodzenie, z dopiskiem „Oferujemy szkodliwe porady bez podstawy prawnej”. Na potrzeby tej działalności, dwaj wiekowi mecenasi (ciężko potraktowani przez los), zgodzili się zmienić nazwiska na odpowiednio Porażka i Niepowodzenie i to nie tylko w zamian za stosowne wynagrodzenie, ale w gruncie rzeczy dlatego właśnie, że tak oceniali swoje życie.  Do obsługi wspierającej mecenasów zatrudniono osoby, które nie zdołały ukończyć studiów prawniczych, kilku aplikantów którzy nie złożyli końcowego egzaminu, ale też katechetę, który z przyczyn (o których nie wypada wspominać) stracił pracę w szkole i niegdyś sławnego sportowca złapanego na dopingu. 

Następnie, w lokalu numer trzy założono klub nocny pod nazwą „Monstrualny grubas”, z dopiskami: „Wstęp tylko dla osób z nadwagą” oraz „Oferujemy fatalny klimat i jeszcze gorszą muzykę”.  W klubie grano tylko muzykę na żywo, którą „uprawiały” niezrealizowane kapele muzyczne z dworców, szkół zawodowych i wiejskich weseli.  W ostatnim lokalu założono sklep odzieżowy „Rozdarta rajstopa”, z dopiskiem: ”Oferujemy to, czego nikt inny nie ważyłby się założyć”.

W ten sposób, na frontowej, najbardziej eksponowanej  stronie Galerii SS pojawił się  następujący, ułożony wielkim literami i w długim ciągu napis: „Oferujemy naprawdę podłe potrawy. Oferujemy szkodliwe porady bez podstawy prawnej. Oferujemy fatalny klimat i jeszcze gorszą muzykę. Oferujemy to, czego nikt inny nie ważyłby się założyć”.  FK przypuszczał, że tak reklamowane usługi będą się cieszył znikomym (a raczej żadnym) zainteresowaniem, co pozwoli zachować spokój i inne niedoceniane walory okolicy.  Po drugie, w ten sposób FK chciał zamanifestować swój sprzeciw wobec ekspansji przyczółków dobrobytu na tereny zamieszkane przez osoby wykluczone z głównego nurtu.  Przeciętny człowiek nazwałby to stratą pieniędzy, ale FK uważał to za inwestycję w utrzymanie pochwalanego stanu rzeczy.  A jednak, w tym aspekcie, spotyka FK więcej niż rozczarowanie.  Otóż wszystkie osoby zatrudnione w wyżej wymienionych czterech lokalach, traktowały „podarowaną” im pracę jako swoją ostatnią szansę na wyjście z marginesu i wbrew przypuszczeniom FK,  wyjątkowo przykładały się do powierzonych im obowiązków.  FK nie narzucał też żadnej polityki cenowej (ani nie ingerował w sprawy menedżerskie, powierzając zarządzanie wszystkimi lokalami  mec. Porażce), wobec czego usługi były najtańsze w Polsce. 

Wydawałoby się, że nieopłacalne.  Jednak ze względu na „efekt skali” i ogromne zapotrzebowanie na usługi w takich cenach, biznes FK miast stratę zaczął przynosić zyski, a FK nie zaznał błogosławionego spokoju w okolicy, lecz z miesiąca na miesiąc obrastał w środki finansowe.  Trzeba jednak dodać, że odczuwał pewną satysfakcję, dostrzegając, że klientami jego lokali są osoby o podobnym jak on „wykształceniu”.  

I tu następuje kolejna niespodzianka.  Otóż zamiast kontynuować tak rozwijający się biznes, FK sprzedaje udziały w swojej spółce pracownikom, a uzyskaną kwotę 40 mln. zł. przeznacza na….walkę z systemem bankowym.  Okazuje się bowiem, że syn FK, niejaki Walenty, zaciągnął w 2008 roku kredyt denominowany we frankach szwajcarskich na 70 metrowe mieszkanie.  Mieszkanie nabył za pół miliona, ale na skutek zmiany kursu CHF-PLN w 2010 roku (kiedy to FK sprzedał udziały w spółce  pracownikom) dług Walentego wynosił już 1 milion, zaś rynek wyceniał mieszkanie na 0,4 mln.   Doradcy bankowi zachęcali zresztą Walentego do sprzedaży mieszkania za owe 0,4 mln, gdyż: primo, wkrótce będzie jeszcze tańsze, a po drugie primo, jak teraz sprzeda mieszkanie i odda bankowi 0,4 mln. (tj. całą cenę ze sprzedaży) to będzie winny bankowi jeszcze tylko 0, 6 mln., co być może spłaci do końca życia.  Przy tym Bank nie żywił obaw o odzyskanie owych pieniędzy gdyż poręczycielem kredytu był FK.

W takich sytuacjach, spodziewamy się zwykle, że bogaty rodzic pomoże biednemu dziecku, poprzez spłatę jego kredytu.  Jednak FK wybiera znowu opcję „pod prąd systemowi”.  Najpierw, naiwnie, w imieniu Walentego negocjacje z Bankiem prowadzi, a w zasadzie usiłuje prowadzić mec. Porażka.  Negocjacje polegają na tym, że Bank informuje, że ma 30 dni na odpowiedź na każdy wniosek/pytanie/propozycję, a 60 dni w sprawach skomplikowanych.  Sprawa Walentego jest naturalnie kwalifikowana jako skomplikowana, więc raz na 60 dni Walenty otrzymuje życzliwe odpowiedzi zawierające w treści wiele trudnych słów, typu:” Wibor, Libor, denominacja, windykacja, postępowanie karne, zakład penitencjarny”.  Zaangażowany w sprawę Rzecznik Instytucji Finansowych, informuje Walentego, że Bank ma rację, że „zbędna reklamacja, niecelowa mediacja, denominacja, windykacja, bezdomność, hospitalizacja, kremacja”. FK i Walenty postanawiają głosować w kolejnych wyborach na jedyną opcję polityczną, która obiecuje zajęcie się problemem kredytów frankowych.  Jednak po zwycięstwie tej opcji, tak FK jak i Walenty uzyskują informację z pewnego źródła, że to były „obiecanki cacanki”.  I w tej właśnie sytuacji, FK rozpoczyna proces poszukiwania grupy hakerskiej, która zablokuje system operacyjny banku i doprowadzi do zwrotu wszystkich kwot zapłaconych bankowi przez wszystkich kredytobiorców z powrotem na ich konta. Na cel zaangażowania grupy i obalenie systemu przeznacza całe 40 milionów.  Pozwala to na sfinansowanie grupy specjalnej „Franio”, która nakładem ciężkiej hakerskiej pracy realizuje zlecenie. Bank bankrutuje z dniem 1 czerwca, FK sensownie pozbywa się całych swoich 40 mln zł., a Walenty zachowuje mieszkanie ze spłaconym kredytem.  Co zaś do Galerii SS, to ta upada po 9 latach swojego funkcjonowania ze względu na zalew osobników patologicznych i falę kradzieży. Zostaje ostatecznie rozebrana w 2017 roku, a FK znowu ma widok z okna na przyjazną jego oku okolicę.  W rozgrywce z systemem czuje się zwycięski, a środki które w całości wydał uważa za dobrze zainwestowane.  Zapada się w fotelu, uśmiecha do telewizora, popija piwo i jest szczęśliwy.

Biografia napisana jest językiem przystępnym dla każdego.  Nie oczekujmy tutaj uczty „zdaniowo-kompozycyjnej” jak u Tyrmanda, czy Rylskiego.  Lektura adresowana jest do szerokiego grona czytelników, a co najistotniejsze, przedstawia historię prawdziwą.  Filmy i sztuki pokazują FK jako nietaktownego i grubiańskiego lenia, żałosnego, pozbawionego aspiracji małego człowieczka z blokowiska.  Przypuszczam, że lektura jego biografii zmieni to nastawienie, a czytelnika zmusi do refleksji: ”Czy ja aby na pewno osiągnąłem w życiu więcej niż F. Kiepski?”

piątek, 26 maja 2017

Kryteria oceny zachowania w pokoleniu ojca i syna. Szkolny zakaz wycieczkowania.




Ostrzeżenie: Nie jest to bajka ani opowiadanie.  Nie jest to także recenzja książki „Ojciec i Syn” Karola Bunscha, skądinąd znakomitej (choć z prozy Bunscha najbardziej lubię „Dzikowy Skarb”).  Ot, wspomnienie ze szkolnych lat w związku z rodzinną rozmową na temat oceny syna ze szkolnego zachowania.

 

Rok szkolny dobiega powoli końca.  Czas podsumowań wyczynów naszych dzieci, także w zakresie oceny z tzw. „zachowania”.  Mój syn informuje mnie, że w tym roku spodziewa się oceny „dobrej”.  Dobra - a więc nie zła, a jednak nie bardzo dobra, czy wzorowa.  Moja żona wszczyna śledztwo, co jest przyczyną oceny „tylko dobrej”.  Okazuje się, że lekcyjne gadulstwo.  Jak to w takich sytuacjach bywa, następuje ustalenie odpowiedzialności jednego z rodziców za ten stan rzeczy, w tym poprzez porównanie ocen z zachowania męża i żony.  Sytuacja wydaje się prosta, gdyż skoro ja miałem dobre, a moja żona wzorowe, jest naturalne, że gen złego zachowania został (niestety) przekazany przeze mnie.

Zapadam się w fotelu (niczym Ferdek Kiepski).  Patrzę przez okno na majowe niebo i przypominam sobie moje dwie szkolne wycieczki. Odpowiednio z I klasy szkoły podstawowej i z I klasy liceum, po których moja ocena z zachowania za każdy razem była redukowana do dobrej (z tendencją ku dostatecznej). Mierzę się z problemem odpowiedzialności za ocenę z zachowania syna.

Wycieczka na górę Św. Krzyż w I klasie szkoły podstawowej (lata 80 ubiegłego wieku)

W I klasie szkoły podstawowej w maju, nasza klasa (i jeszcze dwie inne klasy pierwsze) pojechała na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie. Konkretnie z parkingu w Hucie Szklanej mieliśmy dotrzeć do opactwa benedyktyńskiego Święty Krzyż (ponoć założonego przez Bolesława Chrobrego).  Trasa z parkingu, podobnie jak obecnie, wiedzie drogą asfaltową przez las.  Jest to trasa piesza, ok. 2 km długości.  Samo opactwo jest miejscem tak architektonicznie jak i historycznie ciekawym.  Jednak w świecie siedmiolatka, interesujące mogą być, co najwyżej, umiejscowione w kryptach zwłoki książąt i innych osób (znajduje się tam m.in. zmumifikowane ciało, które przypisywano przez długi okres Jeremiemu Wiśniowieckiemu), zaś lekcja historii zwykle nuży.  

Pamiętam, że tego dnia wiele czasu poświęcono opactwu, relikwiom, geologii, florze i faunie.  Po zakończeniu „prelekcji” i zarządzeniu przez nauczyciela powrotu, znudzony tymi wywodami poddałem kolegom i koleżankom pomysł uatrakcyjnienia wycieczki poprzez wyścig w dół do autobusu.  Jak wspomniałem wcześniej, opactwo od parkingu dzieli ok. 2 kilometrów asfaltowej drogi przez las. Nagrodą za udział w wyścigu miał być podziw i szacunek dla zwycięzcy i nieco mniejszy podziw i szacunek dla miejsc 2 i 3.  Nie wiem jaka byłaby reakcja współczesnych siedmiolatków na propozycję wyścigu przez las w dół, ale w latach 80tych XX wieku rodzice pozostawiali pierwszoklasistom (nie wspominając o dzieciach starszych) bardzo dużo swobody.  Nie było zatem nic nadzwyczajnego w decyzji o samodzielnym pokonaniu trasy do parkingu, a wyścig ruszył, nim nasza opiekunka zorientowała się, że został uzgodniony.  Zresztą uzgodnienie wyścigu w tym wieku nie zajmuje więcej niż 5 sekund.  W wyścigu uczestniczyli niemal wszyscy chłopcy i – co spotkało się wówczas z moim uznaniem – około połowy dziewczynek.  Zaraz po zarządzeniu wyścigu (w formule mojego pytania: „kto się ściga do parkingu?” i odpowiedzi poprzez aprobatę w oczach moich kolegów) ruszyłem w dół, aby uzyskać przewagę nad innymi, młodymi sportowcami.  Za mną natychmiast ruszyła grupa pościgowa, za grupą pościgową peleton główny, a w tyle maruderzy…. i chyba goniły nas jakieś krzyki nauczycieli o opamiętanie, ale kto by tam zwracał na to uwagę.  

Naszą opiekunką była nauczycielka w wieku przedemerytalnym, z pewną nadwagą, zwana dalej „Naszą Panią”.  Później zrozumiałem, że Naszej Pani pomysł wyścigu mógł nie przypaść do gustu i to nie tylko ze względu na znikome szanse na zwycięstwo.  

Wyścig wygrałem wspólnie z kilkoma innymi chłopcami i jedną dziewczynką, którzy też twierdzili, że wygrali.  A jeden nawet mówił, że wygrał bardziej niż ja. Za nami dotarł peleton, gdzie wszyscy twierdzili, że zajęli miejsce drugie. Wobec czego pomiędzy tymi „mniej” i „bardziej” drugimi (bo byli jednak nieco rozciągnięci na mecie), rozgorzały utarczki słowne, przekształcone następnie w bójki.  Kierowca w autokarze nie ingerował.  Później dotarli maruderzy (miejsce trzecie) i oskarżyli czołówkę (ze mną w szczególności) o oszustwo, twierdząc, że oni zorientowali się, że jest jakiś wyścig dopiero po tym, jak większość uczestników zaczęła biec.  Byłem wtedy zbyt mały, aby wytłumaczyć przegranym, że właśnie celowo zostało to zorganizowane tak, aby oni przegrali i żebym ja wygrał.  Ale najwyraźniej wszyscy pojęli tę nieuczciwą intencję, gdyż doszło do bójek między grupą maruderów a kilkoma zwycięzcami.  W jakiś kwadrans potem, gdy cały parking zaroił się od walczących małych sportowców, dzielnie biegających pomiędzy manewrującymi autami, a sąsiadująca z parkingiem przepastna Puszcza Jodłowa Żeromskiego powitała uczestników zabawy w chowanego - truchtem, z niebezpiecznie zaczerwienionymi policzkami i włosem potarganym – na parking dotarła Nasza Pani w towarzystwie wzorowych uczennic.  Po zakończonych sukcesem poszukiwaniach w lesie zaginionych uczestników zabawy w chowanego, po opatrzeniu zdartych kolan, po wysłuchaniu skarg i pretensji maruderów w stylu „my chcemy nowego, sprawiedliwego wyścigu”, Nasza Pani wszczęła śledztwo pod tytułem: „kto wpadł na pomysł wyścigu i dlaczego nikt nie słuchał jej poleceń, aby się zatrzymać”.  Tak ton głosu jak i mina Naszej Pani raczej nie wskazywały, iż pomysłodawca otrzyma w nagrodę słodycze, więc wolałem bohatersko zataić mą inicjatywę organizacyjną. Jednakże moi lojalni koledzy (bardzo zadowoleni z uatrakcyjnienia wycieczki wyścigiem) natychmiast wskazali mnie palcami, informując, że sam to wymyśliłem, zorganizowałem, zachęciłem do biegu (i do zabawy w chowanego w Puszczy Jodłowej) i że w zasadzie to oni wcale nie biegli, tylko tak nieco szybciej szli za mną, aby się upewnić, czy mam się dobrze.

Później moi rodzice zostali naturalnie wezwani do szkoły i – poza innymi krytycznymi uwagami pod moim adresem - poinformowani przez Naszą Panią, że póki ona jest wychowawcą naszej klasy to ja więcej na wycieczkę nie pojadę.  A ocenę z zachowania na koniec roku otrzymałem najgorszą w klasie, tzn. dobrą.  Ocenę jednak przekułem zaraz w sukces i wytłumaczyłem moim kolegom, że skoro tylko ja mam ocenę „dobrą” to znaczy, że bezsprzecznie wygrałem wyścig.  Później były wakacje, a potem początek roku szkolnego w II klasie.  Bardzo niepokoiłem się, że będę zostawał w domu (lub co gorsza, w szkole), gdy inni będą jeździć na wrześniowe wycieczki.  Ale wtedy okazało się, że Nasza Pani odeszła na emeryturę, a nową wychowawczynią została młoda sportsmenka.  Tak więc w drugiej klasie podstawówki znowu udało mi się pojechać na wycieczkę. 

Wycieczka na górę Wrótka – I klasa liceum (lata 90te)

Historia lubi się jednak powtarzać.  Naprawdę niezamierzenie.  Po prostu cechy osobnicze (złe naturalnie), połączone z magią miejsca i wiekiem.  Otóż w kwietniu, w I klasie liceum (to już lata 90te) wybraliśmy się na klasową wycieczkę do Zakopanego.  Jednym z pierwszych punktów programu był spacer z Kuźnic do schroniska (hotelo-schroniska) na Kalatówki.  Trasa wprawdzie z „podejściem”, ale po szerokiej drodze i dla sprawnych dorosłych może na pół godziny.  Ponieważ znałem już Tatry (niższe partie) z wycieczek z moim rodzicami, więc plan dotarcia tylko do Kalatówek uznałem za mało ambitny.  Nasza Wychowawczyni (tak dalej zwana) pozwoliła nam na pewną swobodę. Tzn. każdy mógł dojść do Kalatówek w swoim tempie.  A, że w wieku lat 15stu, czy 16stu tempo może być znaczne, więc zaproponowałem kolegom aby szybko dojść do Kalatówek, a następnie z Kalatówek wejść na taką górę tuż obok, co to ją ze schroniska widać i jest mała.  Nie wiedziałem, czy tam jest szlak, ani nawet nie znałem nazwy tej góry, ale wydawała się niewysoka i bezpieczna.  Wtedy, w kwietniu, śniegu na Kalatówkach było jeszcze w bród, a im wyżej tym więcej.  Wysforowaliśmy się większą grupą do przodu. Ta grupa nieusatysfakcjonowana początkowym marszem, całą drogę do Kalatówek przebiegła.  A na Kalatówkach, w grupie kilku mniej rozsądnych kolegów, postanowiliśmy zdobyć Wrótka i zejść z powrotem do schroniska nim Nasza Wychowawczyni z grupą wzorowych uczniów dotrze do schroniska.  No cóż.  Mocno przeszacowaliśmy nasze możliwości, jak i nie doceniliśmy góry.  Wrótka to otoczona stromymi skałami przełęcz we wschodniej grani Długiego Giewontu. Ma wysokość blisko 1600 m, dawny szlak zlikwidowano, podejście w samej górze jest strome, a gdy zima dopisze, idzie się po kolana (niekiedy po pas) w śniegu.  

Tamtej zimy śnieg dopisał, bo od połowy zbocza szliśmy po kolana w śniegu.  Na początku podejścia, część naszych kolegów zrezygnowała i poszliśmy we trzech.  W połowie zbocza, śnieg był tak głęboki, a do tego robiło się coraz wietrzniej i pochmurnej, i jeden z naszej trójki zdecydował się zejść.  Ja i mój drugi kolega z uporem postanowiliśmy jednak zdobyć szczyt. Widzieliście film „Everest” Baltasara Kormakur z 2015 r.?  Nam towarzyszyły zbliżone emocje…   Wtedy już zresztą widzieliśmy całą naszą grupę zgromadzoną przy schronisku i bacznie nas obserwującą.  Wkrótce jednak straciło to znaczenie, bo weszliśmy w chmurę, aby następnie po ok dwustu metrach z niej wyjść i znaleźć się na szczycie, z chmurami pod nami.  Dodam, że samo końcowe podejście było walką z lodem i obsypującym się śniegiem, który groźnymi bryłami i ze specyficznym pomrukiem staczał się w dół. Wtedy tego również nie wiedzieliśmy, ale istniało niebezpieczeństwo wywołania lawiny.  Tak czy inaczej, szczyt/przełęcz zdobyliśmy, chmury się rozeszły, znowu wyszło słońce, a my w glorii zdobywców schodziliśmy na dół.  Pod koniec zejścia zostaliśmy powitani przez dwóch panów z GOPR, których Nasza Wychowawczyni „zachęciła” do interwencji (po informacji o stopniu zagrożenia lawinowego i po tym, gdy zniknęliśmy w chmurach).  Panowie z GOPR-u wyjaśnili nam życzliwie, że nasza inicjatywa nie należy do tych godnych pochwały, że tam nie ma szlaku, że nasze przemoczone, adiadsowate obuwie i lekkie kurtki nie nadają się na takie podejścia, oraz, że mieliśmy znaczną szansę zejścia na dół razem z lawiną.  

Później Nasza Wychowawczyni ustaliła, że to ja byłem prowodyrem całego „zamieszania”.  Po powrocie z Zakopanego, Nasza Wychowawczyni poinformowała moją mamę, że ja nie pojadę już na żadną wycieczkę póki ona będzie Naszą Wychowawczynią.  Moja ocena ze sprawowania została obniżona do dobrej.  Jednak gdy wróciłem do szkoły po wakacjach, okazało się, że Nasza Wychowawczyni odeszła na ważne stanowisko w ministerstwie, a nam przydzielono nową wychowawczynię. I tak w II klasie też pojechałem na wycieczkę i też w góry….ale nie proponowałem już zdobywania śnieżnych szczytów.

W celu wyeliminowania wątpliwości, nie pochwalam zachowań wyżej opisanych, ani nie uważam ich za powód do dumy. Nie zalecam uczniom klas podstawowych i licealnych do pójścia w moje niepoprawne ślady.  Rozumiem też zastrzeżenia moich wychowawczyń, zakaz wycieczkowy i obniżoną ocenę z zachowania.  Nachodzi mnie jednak refleksja, że w tamtych czasach na „tylko dobrą ocenę z zachowania”, trzeba się było znacznie bardziej napracować.  Samo gadulstwo nie wystarczyło.