Pan od Owoców
To
krótkie opowiadanie przeznaczam dla osób, którym na pytanie, „czy spotykali w
życiu naprawdę dobrego człowieka” nie udało się odpowiedzieć twierdząco. Ale też dla tych, którzy spotkali i dla tych,
którzy musieli się dłuższy czas namyślać by udzielić odpowiedzi twierdzącej, z
nutą wątpliwości w tle.
Nie miałem jeszcze
ośmiu lat, kiedy w Opuszczonym Domu, na naszym osiedlu, pojawił się Pan od
Owoców. Według dzieci, w Opuszczonym Domu straszyło (więc nikt tam nie chadzał),
a zdaniem dorosłych, Opuszczony Dom i przylegający doń zaniedbany ogródek
bardzo szpeciły okolicę. Z tych przyczyn,
wszyscy byli zadowoleni, gdy Pan od Owoców przystąpił do remontu domu i
pielęgnowania niewielkiego ogródka.
Pamiętam, że to był dzień zakończenia roku szkolnego, gdy Pan od Owoców
zerwał czereśnie z przydomowego (wciąż jeszcze zaniedbanego) ogrodu i
obdarowywał nimi wszystkie dzieci wracające ze szkoły. Starsza ode mnie o dwa lata Zosia, która
mieszkała w moim bloku i z którą często wracaliśmy razem ze szkoły, odważyła
się zapytać: „a kim pan jest i co pan robi w Opuszczonym Domu?”. Mężczyzna spojrzał na nas przyjaźnie i po
chwili namysłu odparł z łagodnym uśmiechem: ”…..hmmm… Jestem Panem od Owoców,
przyjechałem tutaj z Kresów, a ten dom odziedziczyłem po mojej cioci, która
zmarła kilka lat temu.”
Wtedy to wyjaśnienie
nam zupełnie wystarczyło, mimo, że ani ja, ani Zosia nie wiedzieliśmy, co
znaczą „Kresy”, a moja mama na pytanie, gdzie są ”Kresy”, odpowiedział tylko
niechętnie: „za granicą, na wschodzie”. Wiele
lat później usiłowałem odkryć historię Pana od Owoców. Jak się okazało, nie ja jeden, i nie ja jeden
bez skutku.
Wtedy, w czerwcu,
tak Opuszczony Dom jak i ogród wymagały jeszcze wiele pracy. Gdy jednak wróciliśmy we wrześniu do szkoły,
Opuszczony Dom nie był już Opuszczonym Domem, tylko „Owocnikiem” (taką nazwę
zamieszczono na frontowej ścianie), z zielonymi, drewnianymi okiennicami i zielonym
dachem oraz częściowo niebieskimi, a częściowo białymi ścianami. Zaś ogródek stał się niewątpliwie
najpiękniejszym ogródkiem w naszej dzielnicy.
Pan od Owoców otworzył swój sklep „Owocnik” pierwszego września.
Pamiętam, że moi i inni rodzice wypowiadali się o Panu od Owoców z szacunkiem,
twierdząc, że wszystkie prace remontowo-ogrodowe wykonał w zasadzie sam, że
jest bardzo uprzejmy, że każdemu mówi „Dzień dobry”, i że zaprasza na otwarcie
sklepu.
To były czasy, gdy
wybór owoców i warzyw w sklepach był ograniczony. Jednak u Pana od Owoców, asortyment był
wyjątkowy. Mimo tych zachęt, początkowo
do Owocnika przychodzili nieliczni, a przede wszystkim dzieci wracające ze
szkoły. Dzieci, jak to dzieci, nie
dysponowały wielkim kapitałem. Wielu z
nas mogło pozwolić sobie na zakup jednego jabłka, czy dwóch śliwek, lecz z
czasem zrozumiałem, że dla Pana od Owoców zysk ze sprzedaży był sprawą
drugorzędną. W gruncie rzeczy chciał
stworzyć miejsce, gdzie wszyscy przychodzący czuliby się dobrze, gdzie atmosfera
byłaby przyjazna, gdzie można byłoby zapomnieć o złym dniu. Gdy któreś z dzieci
nie miało pieniędzy, albo miało ich za mało, Pan od Owoców po prostu
obdarowywał takie dziecko. Wkrótce też
stało się tradycją, że po szkole kupowaliśmy w Owocniku jakieś owoce lub
warzywa, po czym jedliśmy je w pięknym ogródku przylegającym do sklepu. Pan od Owoców opowiadał historie na temat
warzyw, owoców i kwiatów, które sprzedawał.
A że miał ich wybór olbrzymi, więc te historie nigdy się nie
wyczerpywały. Dopiero w wieku dorosłym,
uświadomiłem sobie, że Pan od Owoców nigdy nie mówił o sobie.
Wkrótce, do sklepu
zaczęli przychodzić też dorośli. Pan od
Owoców każdego klienta obdarowywał jakimś małym dodatkiem warzywno-owocowym. Często też pobierał opłatę, na przykład za
kilo gruszek czy jabłek, a dawał półtora kilograma. Zawsze też zapraszał do ogródka na „małe co
nieco”, a zimą na lepienie bałwana lub bitwę na śnieżki. Pan od Owoców musiał mieć wtedy około
sześćdziesięciu lat. Nosił okulary, miał
siwe włosy i twarz pomarszczoną głębokimi bruzdami. Mówiono o nim „widać, że los go nie
oszczędzał”, ale Pan od Owoców był zawsze uśmiechnięty, grzeczny, łagodny i
hmmm… nienarzucający się. Niektórzy
usiłowali to wykorzystywać. Na przykład.
pan Bogacki, którego nazywaliśmy Bogackim od Pieniędzy, często chadzał do
sklepu Pana od Owoców, nabywał znaczne ilości produktów i żądał dodatkowych
zniżek za owoce, które i tak były najtańsze.
Później też dowiedzieliśmy się, że Bogacki zazdrosny o powodzenie Pana
od Owoców, wielokrotnie usiłował przejąć „Owocnik”, co zresztą, niestety, w
końcu mu się udało.
Pamiętam, że wokół
Owocnika kręcił się znany w naszej dzielnicy pan Zenek, zwany Zenkiem od Alkoholu. Zenkiem wszyscy gardzili i wszyscy mówili o
nim z niechęcią. Jednak Pan od Owoców
był dla Zenka zawsze uprzejmy, a na niespokojne pytania dorosłych: „dlaczego
utrzymuje kontakt z takim typkiem”, Pan od Owoców odpowiadał, że Zenek
dzieciństwo miał trudne, że nikt mu nie pomógł, gdy tej pomocy bardzo
potrzebował, że Zenek zasługuje na „drugą szansę”. Zresztą Pan od Owoców był miły dla
wszystkich, także dla dwóch chłopców z naszej szkoły, którzy początkowo kradli
z jego sklepu owoce, by z czasem spłacić te „kradzieże” sprzątaniem sklepu z
własnej inicjatywy.
Pan od Owoców
wytwarzał wokół siebie taką atmosferę, że wielu starało się być lepszymi. Później dowiedziałem się, że Pan od Owoców
poprosił Zenka od Alkoholu o pomoc w remoncie domu i ogrodu, a także o pomoc w
prowadzeniu sklepu i wreszcie - o regularne dostawy świeżych ryb. Pan Zenek miał bowiem jedną pasję – łowienie
ryb. Miał też w tej mierze niezwykłe
szczęście. Takie okazy, jak panu Zenkowi,
nie przytrafiały się nikomu. Już w październiku
Pan od Owoców poszerzył asortyment o świeże ryby, a że w tamtych czasach
świeżych ryb nie oferował prawie nikt, więc ryby sprzedawały się świetnie. Tym bardziej, że były bardzo tanie. Pamiętam, że już po Bożym Narodzeniu nikt nie
mówił Zenek od Alkoholu tylko „pan Zenon od Ryb”. Pan Zenon od Ryb zupełnie bowiem porzucił
swoje wcześniejsze zamiłowania do napojów wysokoprocentowych. Zaczął o siebie dbać i w wielu sprawach
wzorować się na Panu od Owoców. Zaczął
się uśmiechać, mówić „Dzień dobry”, „Dziękuję”, „Bardzo proszę”, przestał się
garbić i jeździć na zardzewiałym rowerze, a zza zgolonego zarostu i porządnie
ostrzyżonych włosów, wyjrzała twarz młodego wciąż mężczyzny. Nie miał wtedy więcej niż 30 lat.
Pan od Owoców był
bardzo pracowity. W zasadzie cały czas
coś robił. Mówiono, że zawsze wstaje o
czwartej rano, jedzie po warzywa w głąb kraju, wraca o siódmej i o siódmej trzydzieści
otwiera sklep, który czynny jest do osiemnastej. Wieczorami, po zamknięciu sklepu, pracuje w
ogrodzie, a zimą wykonuje prace w domu i sam naprawia swój stary, lecz
porządnie utrzymany samochód. Do tego zawsze oferuje chęć wysłuchania
„zgnębionego człowieka” i nigdy nie odmawia pomocy. Wielu też chętniej zwierzało się Panu od
Owoców, a ten nigdy nie krytykował niesfornych zachowań, zaś rady udzielał
tylko na wyraźną prośbę. Wiem, że wielu
te rady bardzo pomogły.
Pamiętam, że na
kilkanaście dni przed Świętami Wielkanocnymi Owocnik przeżywał dziecięce
oblężenie. Pan od Owoców sprowadził
wyjątkowe wiktuały, gdzieś znad Morza Czarnego (tak przynajmniej twierdzili
dorośli). Miał orzechy wszelkich odmian, najwyszukańsze
rodzynki, migdały i szereg innych cudów natury, o które wtedy było bardzo
trudno. Dzieci pragnące poznać nowe
smaki, lecz nie dysponujące funduszami, co dzień przychodziły do sklepu i w zamian
za uśmiech, otrzymywały owoce za darmo.
W ten sposób, wkrótce przed Świętami, Pan od Owoców nie miał już w
sklepie niemal niczego i niczego dokupić też nie mógł, bo większość artykułów
rozdał za darmo. Skończyły mu się
pieniądze. Ale wówczas, dorośli już bardzo cenili Pana od Owoców i najwyraźniej
postanowili odwdzięczyć się „dobrem za dobro”. No może z wyjątkiem Bogackiego
od Pieniędzy, który brał od Pana od Owoców warzywa za darmo i ponoć sam sprzedawał
sąsiadom za astronomiczne ceny. Tak
więc, dorośli zaczęli przychodzić do Owocnika i kupować pozostałości (resztki z
półek) za wielokrotność ceny, a gdy Pan od Owoców chciał wydawać resztę, po
prostu uciekali. Nigdy później nie widziałem
już sytuacji gdzie, każdy klient sklepu zostawia znacznie więcej pieniędzy na ladzie
niż oczekuje sprzedawca i ucieka aby nie otrzymać reszty. I tak, mimo bardzo niekomercyjnego podejścia do
handlu Pana od Owoców, Owocnik przetrwał Wielkanocny kryzys, a w maju asortyment
był jeszcze większy, taki, że do naszego osiedlowego Owocnika przyjeżdżali już
ludzie z całego miasta.
Pamiętam, jak w
czerwcu, trzeciego roku działania Owocnika, przyszliśmy z Zosią i innymi dziećmi
do sklepu po szkole. Wielu z nas
„odchorowywało” wtedy zakończone klęską dyktando z polskiego. Ale wystarczyło przekroczyć próg Owocnika, by
zmartwienie minęło. Wtedy, w sklepie
pachniało poziomkami. Pan od Owoców twierdził,
że to najwspanialszy owoc, i że nie ma lepszego na całym świecie. Sam jeździł co dzień rano do lasu, by
uzbierać kosz poziomek, po czym rozdawał je na małych spodeczkach dzieciom przychodzącym
do sklepu. Zosia zapytała wtedy, czy
moglibyśmy któregoś dnia pojechać razem z nim na poziomki. I tak Pan od Owoców zorganizował wycieczkę na
„poziomkowanie”, w którym uczestniczyło około dwudziestu uczniów naszej szkoły
i wielu rodziców. Pan od Owoców pokazał
nam najwspanialsze, ukryte głęboko w lasach polany poziomkowe. Wielu innych zachowałoby ten sekret dla
siebie, ale nie Pan od Owoców. Zresztą
na pytania rodziców, odpowiadał, że poziomki lubią być zrywane i jedzone, bo w
tym właśnie celu rosną. A gdy on
odejdzie, ktoś musi zbierać poziomki aby nie było im przykro. Nie wiem dlaczego wtedy powiedział – „gdy
odejdę”. Widocznie już coś przeczuwał.
To chyba zresztą po
tej wycieczce, po raz pierwszy pojawili się w Owocniku Czarni Panowie. Później, te wizyty powtarzały się niemal
codziennie, a Pan od Owoców, choć nadal życzliwy i uśmiechnięty zaczął
podupadać na zdrowiu. Zmarszczki na jego
twarzy jeszcze się pogłębiły i zaczęła drgać mu lewa ręka, co starał się
ukrywać, chowając ją za plecy lub w kieszeni.
Gdy wróciłem po
wakacjach, nie było już Pana od Owoców. Jedni mówili, że sam odszedł, inni, że
przebywa gdzieś w jakimś szpitalu, trzeci, że zabrali go ze sobą Czarni Panowie
i niewykluczone, że jest w więzieniu. Wielu
z nas wierzyło, że Pan od Owoców wróci.
Początkowo nawet chodziliśmy do jego ogródka, jedliśmy orzechy ze
wspaniałego włoskiego orzecha, gruszki i późne jabłka. Jednak wkrótce do Owocnika wprowadził się
Bogacki od Pieniędzy. Nazwę zmienił na
„Warzywniak Bogackiego”. Wielu mówiło,
że to za jego sprawą w sklepie pojawili się Czarni Panowie. Bogacki od Pieniędzy zakazał nam wstępu do
ogródka. Owoce i warzywa, które oferował, nie były już takie dorodne, a ceny
znacząco wyższe. Dzieci przestały tam kupować. Któregoś dnia, gdy wracaliśmy z Zosią ze szkoły
do domu, Bogacki stanął w progu drzwi Owocnika i zapytał: „Dlaczego nie chcecie
wejść i kupić owoców?”. Zosia spojrzała
na niego i odpowiedziała z prostotą: ”My tu właściwie nie przychodziliśmy po
owoce tylko do Pana od Owoców”. Warzywnik Bogackiego wkrótce stracił klientów i
został zamknięty. Owocnik i ogród
popadły w zapomnienie i wkrótce był tam znowu Opuszczony Dom i zaniedbany
ogród, Zenon od Ryb znowu stał się Zenkiem od Alkoholu, a ja i inne dzieci nie mieliśmy
już miejsca, w którym po nieudanym dniu odzyskiwało się harmonię i nadzieję.
Gdy dorosłem, jeszcze
na studiach usiłowałem ustalić, kim był Pan od Owoców i co się z nim stało. Niewątpliwie Czarni Panowie byli
przedstawicielami ówczesnych organów władzy o charakterze milicyjnym. Zapewne oni wiedzieliby najwięcej o losach Pana
od Owoców. Jednak nastąpiła zmiana
ustroju i nie zdałem ich odnaleźć. Ustaliłem
wprawdzie, kim była zmarła właścicielka Opuszczonego Domu (później zmienionego
w „Owocnik”), ale nie pomogło mi to w rozwiązaniu zagadki. Moja mama twierdziła, że Pan od Owoców był
uciekinierem z łagru (podobno tak wieści rozpuszczał Bogacki od Pieniędzy),
rodzice Zosi, że kresowiakiem wygnanym
ze wschodu przez zły ustrój, inni, że Polakiem z Ukrainy, który po latach
wrócił do ojczyzny, ale nie miał obywatelstwa i musiał wrócić skąd przybył. Paradoksalnie, choć tyle osób przyjaźniło się
z Panem od Owoców, nikt nie wiedział nawet jak miał na imię. Wszystkim bowiem przedstawiał się jako „Pan
od Owoców”. Nie zdołałem też ustalić co
się z nim stało. Później wyprowadziłem
się z dzielnicy, a potem i z miasta.
Podjąłem pracę w innym regionie kraju i o „śledztwie”, w zasadzie
zapomniałem.
Po około 25 latach
od zniknięcia Pana od Owoców, przyjechałem w sprawach służbowych do mojego dawnego
miasta. To był wrzesień. Wyjątkowo słoneczny i ciepły dzień. Korzystając z okazji, postanowiłem odwiedzić
moją dawną szkołę podstawową, a później przejść się spacerem po dzielnicy i zobaczyć,
co się stało z „Owocnikiem”. Ku mojemu zaskoczeniu,
na miejscu znalazłem otwarty „Owocnik” (wyglądający tak jak 25 lat temu) i
zadbany ogródek, a przed wejściem do sklepu i w ogrodzie (na zielonych
ławeczkach) gromadę dzieci. Przyznam, że
serce zabiło mi żywiej. Wszedłem do środka.
Za ladą stała uśmiechnięta kobieta, w mniej więcej moim wieku, a za nią starszy
pan około sześćdziesiątki, z twarzą sugerującą ciężkie życie, choć w tym momencie
niewątpliwie szczęśliwą. Nie zwracali na
mnie uwagi, zajęci obsługą małych klientów.
A mali klienci, choć często nie mieli pieniędzy, dostawali za uśmiech warzywa
i owoce, które następnie konsumowali w przysklepowym ogrodzie. Usłyszałem jak jedna ze stojących w kolejce
dziewczynek mówi: „Pani od Owoców ma dzisiaj pyszne gruszki”. W Pani od Owoców rozpoznałem Zosię, która
mieszkała w dzieciństwie w moim bloku, a w panu pomocniku, Zenka od Alkoholu,
który teraz znowu był panem Zenonem od Ryb.
Nie przerywałem ich
pracy. Czułem jak z każdą chwilą nastrój
zmienia mi się na lepszy, że mimowolnie się uśmiecham, a rysy twarzy z zaciętych od pracy, łagodnieją. Nie dowiedziałem się też co się stało z Panem
od Owoców, ani nie słyszałem by ktokolwiek zdołał to ustalić. Wiem jednak, że na swój sposób dobry duch
Pana od Owoców wrócił do Owocnika i że obsługiwani tam mali klienci zawsze mogą
liczyć na dużą dawkę dobrej nadziei.
Maurycy Embe
czerwiec 2017