Błękitne Winogrona
i koszmarny sen
Król Dionizy
był wielkim miłośnikiem winorośli. Przeto
królewskie ziemie porastały najwyszukańsze winorośla, a poddanym nigdy nie
brakowało: winogron, winogronowego soku, winogronowych ciast i innych
winogronowatych wiktuałów. Jednak
najwspanialsze krzewy rosły tylko w pałacowym ogrodzie, za murem zwieńczonym
kłami dzikich zwierząt, chronione od ciekawskich spojrzeń i owiane tajemnicą. Winogrona
z tych krzewów były błękitne, przeznaczone tylko dla króla i jego rodziny. Z tej właśnie przyczyny, król i jego następcy
mieli krew błękitną. Mawiano, że owe
winogrona zdolne są leczyć wiele chorób, wprawiają w dobry nastrój, zapewniają
uczucie spełnienia i satysfakcji z życia, a w snach pokazują pragnienia możliwe
do spełnienia. Byli i tacy co mówili, że
sok z winogrona błękitnego wyciśnięty na włos zmarłej osoby, potrafi przywrócić
duszę tej osoby z zaświatów. Ale dusza
ta będzie zła i kapryśna, tedy lepiej praktyki takiej poniechać.
Od lat
króla Dionizego nawiedzał sen, w którym pewien perski monarcha unosił się na
latającym dywanie nad miastem z tysiąca i jednej nocy. Mieszkańcy patrzyli nań z zachwytem, a perski
monarcha odpowiadał im niby to życzliwym uśmiechem, w którym jednak baczniejszy
obserwator mógł doszukać się pogardy i niechęci do zapatrzonych weń ludzi. W tym snie Król Dionizy wspinał się na dach
najwyższego budynku w mieście i z zapałem oklaskiwał latającego Persa. Wówczas ten podlatywał bardzo blisko króla i
zachęcał go do wskoczenia z dachu budynku na dywan. Gdy jednak tylko król oddawał skok, dywan
nagle cofał się, a król spadał w dół, na bruk, goniony szyderczym śmiechem perskiego
monarchy.
Gdy letni
sezon na błękitne winogrona kończył się, a wraz z nim i owoce, sen przestawał
Króla trapić, by jednak wrócić w kolejnym roku wraz z nowym sezonem na błękitne
winogrona. Każdego roku, budynek na
którego dach wspinał się we snie Król, stawał się wyższy i wyższy, a upadek
Króla dłuższy i straszniejszy. Powiecie
pewnie – „niech przestanie jeść błękitne winogrona – to minie i zły sen”. Tak, ale jak przestanie jeść te winogrona, to
nie będzie miał już błękitnej krwi, i znajdą się tacy co zarzucą, że nie jest
prawdziwym królem. Tą sytuację możemy
zatem nazwać – dylematem, a więc rozterką duszy czy coś zrobić i czy nie, gdy
każde z rozwiązań, ma swoje minusy i plusy.
Lub inaczej wady i zalety.
Król
postanowił zatem znaleźć takie rozwiązanie, które pozwoli mu dalej jeść błękitne
winogrona, (jego ulubiony owoc), likwidując jedocześnie problem owego złego
snu.
Lekarze, szpital i
chybione terapie
Jako, że
sen niezwykle Króla męczył, tedy Król zwrócił się o poradę do nadwornego lekarza. Ten zaordynował napar z melisy i chmielu
przed snem, oraz nacieranie czoła maścią ze smoły kleistej i zmielonego
pancerza żuka relaksyka. Niestety, sen
dalej się powtarzał, przy czym dodatkowo, na szczycie dachu owego wysokiego
budynku ze snu, Króla opanowywał straszna chwiejność i nóg poplątanie, prawa
ręka przyklejała mu się na stałe do nasmarowanego maścią czoła, a nadto na
ramieniu siadał mu wielki żuk, który ciężarem swym utrudniał jeszcze dodatkowo
oddanie udanego skoku na dywan.
Zapytano
wówczas lekarza miejskiego, czy ma
może jakąś lepszą receptę na trapiący Króla sen, niż zaordynowane przez lekarza
nadwornego lekarstwo. Lekarz miejski
(człek pyszny i bogaty, ale też stale zakatarzony) uznał, że problem tkwi w mleku,
którego Król był wielkim amatorem, a na które był prawdopodobnie uczulony. Niestety, mimo poniechania mleka, sen
powtarzał się dalej, uzupełniony teraz o wizję zarażonych potworną, strupiatą
chorobą ludzi, ścigających z wyszczerzonymi zębami Króla na dach wysokiego
budynku i zmuszających go do skoku w dół, ku nieskrywanej radości perskiego monarchy.
Wówczas
Król zwrócił się po poradę do kolejnego lekarza, tj. lekarza okręgowego. Lekarz
okręgowy odbył studia aż na trzech uniwersytetach i był przekonany o
nieomylności swoich diagnoz i proponowanych sposobów leczenia. Dla podkreślenia ważności swej osoby, zwykł
trzymać pacjentów, którzy przychodzili doń po poradę, w poczekalni co najmniej 20 minut dłużej, w
stosunku do uzgodnionej godziny wizyty, a gdy w końcu wpuszczał ich do
gabinetu, zwykle na nich nie patrzył, tylko mówił – „proszę usiąść” – i przez
kolejne 10 minut udawał, że zapisuje coś szalenie ważnego w zeszycie
lekarskim.
Lekarz
okręgowy przetrzymał Króla tylko 10 minut w poczekalni, a bezcelowe notatki w
zeszycie lekarskim sporządzał tylko pięć minut.
Uznał, że w ten sposób podkreśli, jak bardzo szanuje Króla. Na pytanie Króla – „jak zaradzić sennemu
koszmarowi?”, namyślał się długo, marszcząc przy tym czoło i dwukrotnie
ściągając i zakładając okulary, aż w końcu stwierdził, że zły ów sen jest skutkiem
nadmiaru jazdy konnej, która zbytnio trzęsie królewską osobą. Król miał nieprzekonany wyraz twarzy, ale
wówczas lekarz okręgowy dodał Królowi otuchy skromnym stwierdzeniem: „Wasza Wysokość,
ja się nigdy nie mylę, a zaordynowane przeze mnie leczenie, zawsze przynosi
poprawę”.
Jednak rezygnacja
z jazdy konnej rozwinęła tylko senną fabułę o ognistego ogiera, który w
szaleńczej ucieczce przed zarażonymi ludźmi unosił Króla na dach, po czym miast
wskoczyć na dywan, przeskakiwał nad nim i wraz z Królem w dół spadał. Wtedy lekarz okręgowy zaproponował Królowi
tygodniowy pobyt w szpitalu. Jednak, jak
głosiła mądrość ludowa, w szpitalu leczyli z jednej choroby zarażając przy
okazji dwiema gorszymi. Także ze
szpitala mało kto wychodził zdrów (a często w stanie gorszym niż przyszedł), a
wielu zostawało tam do końca życia (które – jak można twierdzić „na szczęście”
- nie trwało w szpitalu zbyt długo).
Ponadto, w miejskim szpitalu zatrudniano wyłącznie niemiłe pielęgniarki,
które gasiły lampy jak pacjenci chcieli czytać, podawały jedzenie wywołujące
niestrawności, a na prośby pacjentów o pomoc, odpowiadały jedna w drugą:
„cicho! nie teraz, nie widzi, że jestem zajęta”, po czym szły do szpitalnej
kuchni aby tam nacieszyć się miłymi ploteczkami i spożywaniem owocowej herbatki. Trudno się zatem dziwić, że Król do szpitala pójść
się nie odważył.
Ale, że
koszmarnego snu śnić nie chciał, tedy miast spać, wędrował nocami po okolicy. Pewnego wieczora zaszedł aż do odległej
wsi. Z obory usłyszał radosne głosy i donośne
muczenie krowy. Okazało się, że
miejscowy weterynarz wyleczył właśnie najbardziej mlekodajną krowę z szaleństwa,
w które popadła. Objawy wskazywały, że
krowa uważa się za kurę i z pastwiska (gdzie głównie szuka robaków) zawsze
udaje się do kurnika, czyniąc tam wielkie spustoszenie. Zaordynowana przez lekarza terapia
trzech-środków: tj. kojącej muzyki, połączonej z masażami relaksacyjnymi i
terapeutycznym monologiem, polegającym na mówieniu krowie co 33 minuty:
„czujesz się świetnie, gdyż jesteś krową”, w tydzień przywróciła krowie pełne
zdrowie. Krowa przestała wydawać dźwięki
przypominające gdakanie i ponownie zaczęła muczeć. A tego właśnie wieczora po raz pierwszy od
miesięcy wróciła z pastwiska wraz z innymi krowami i weszła do przeznaczonego
dla niej pomieszczenia.
Sukces
ten wprawił Króla w wielki podziw dla weterynarza, jego wiedzy i talentów. „Skoro zdołał wyleczyć tak skomplikowany
przypadek” – rozważał w duchu Król – „zapewne pomoże i mnie”. Zwrócił się tedy Król do weterynarza z prośbą
o poradę. Weterynarz poprosił o sześć
dni do namysłu. Szóstego dnia przybył do
pałacu i dał Królowi następującą receptę: „Wasza Królewska Mość musi zlecić uszycie
latającego dywanu. Dopiero bowiem
posiadanie własnego latającego dywanu zapewni Waszej Królewskiej Mości spokojny sen. Skok na własny dywan zawsze się uda”.
Konkurs na wykonawcę latającego
dywanu
Ogłosił przeto
Król konkurs na stanowisko wykonawcy latającego dywanu. Dział HR, a więc osoby, które zajmowały się
zatrudnianiem pracowników dla Króla, postanowił stworzyć doskonałą listę
wymagań wobec kandydatów na wykonawcę dywanu.
Po trzech dniach burzliwych narad, spisano genialne pomysły i wywieszono
na afiszach umieszczonych w całym królestwie.
Od kandydatów (tj. osób ubiegających się o tę posadę) wymagano:
1.
co
najmniej trzyletniego doświadczenia w pracy na podobnym stanowisku,
2.
potwierdzonego
sukcesem w postaci jakiegoś latającego przedmiotu zdolnego unieść człowieka (przy
czym w rachubę wchodziły nie tylko dywany, ale i wanny, stoły, krzesła, itp.),
3.
wyższego
pięcioletniego wykształcenia magicznego na uniwersytecie dalekowschodnim,
4.
dwóch
nieodpłatnych staży odbytych w instytucjach paranormalnych,
5.
znajomości
biegłej co najmniej dwóch szczególnie trudnych języków obcych (których niemniej
przy pracy używać nie zamierzano, gdyż żaden z poddanych Króla języków obcych
zbyt dobrze nie znał, a i sam Król niewiele z obcej mowy mógł wyrozumieć),
6.
dyspozycyjności,
tzn. gotowości do pracy ciężkiej od rana do wieczora i w nocy, bez przerw na
posiłki.
W zamian
oferowano: niskie wynagrodzenie, zakwaterowanie (tj. zamieszkanie) w namiocie
bez wygód, jeden bardzo skromny posiłek dziennie. Twierdzono przy tym, że choć oferowane
warunki pracy są wyjątkowo podłe, to niemniej sam zaszczyt pracy dla Króla jest dostatecznym wynagrodzeniem. Niestety nikt się nie zgłosił. Widać sam zaszczyt pracy nie był dostatecznie
motywujący (tzn. zachęcający).
Wobec
tego w kolejnych konkursach obniżano wymagania, skutkiem czego zgłaszali się kandydaci
niedostatecznie fachowi. Pewien
ubiegający się o rzeczoną posadę sprzedawca ze sklepu z męską galanterią
proponował latający parasol, który jednak mógł tylko opadać, a że opadł zbyt
szybko to i sprzedawca podczas prezentacji parasola kark złamał. Inny kandydat wprawdzie uszył dywan z wełny
owcy złotowłosej, ale dywan unosił się jedynie nisko i tylko przy bardzo silnym
wietrze. Nadto, testujący ów dywan
królewski giermek został silnie pogryziony przez pchły, które dywan wybrały na
miejsce swego zamieszkania. Twierdzono, że od owych pchlich ugryzień giermek
dostał wielkich pryszczy na całym ciele i zaraził wiele osób, które już
niewydobrzały. Kolejny kandydat przyniósł
dywan pięknie haftowany, który nawet wzleciał w górę na królewskich oczach, ale
wykryto oszustwo, gdyż pod dywanem były uwiązane trzy bociany. Te zaś na znak właściciela uniosły początkowo
dywan, po czym wszystkie (z powodu wzajemnej do sobie niechęci) zaczęły lecieć
w inną stronę, tak że pod pałacowym sufitem dywan pękł i w trzech częściach na
ziemię opadł. O innych kandydatach nie
warto nawet wspominać, bo ich propozycje na latające dywany był takie, że ręce
opadają.
Czarownik, prawnicy, a także -
dlaczego warto produkować liche karety
Po
kolejnych niepowodzeniach w znalezieniu wykonawcy latającego dywanu, król
nakazał poszukać najznamienitszego w kraju czarownika, który podjąłby się tego
zadania. Po wielu miesiącach starań
znaleziono takiego. Zwał się Melcjusz, był
człowiekiem zamożnym i szanowanym, czarownikiem z pokolenia na pokolenie, miał
ładną żonę (też czarownicę), miłego syna (choć pechowca), był właścicielem
licznych domów, w tym dwóch nad morzem, jednego w górach i jednego na pięknym
jeziorem. O karetach, statku
dalekomorskim, modnych krawatach i spinkach do koszul nie wspominając. Nie
chciał pracować na warunkach proponowanych przez Króla. Prowadzono tedy długie negocjacje (czyli
takie trudniejsze rozmowy) dotyczące wykonania dywanu i zapłaty za tę pracę. Aby uniknąć bezpośredniej sprzeczki Króla z
czarownikiem (co obrażałoby z jednej strony królewski majestat, a z drugiej
powagę wykonywanego przez czarownika zawodu), w imieniu obu stron negocjacje
prowadzili ich prawnicy. Tzn. tacy co
próbują poradzić coś z sensem, ale nie zawsze im wychodzi. Stanowisko, a w zasadzie żądania Króla
przedstawiał radca królewski, a stanowisko, a w zasadzie oczekiwania Melcjusza
jego adwokat. Jako, że obaj prawnicy
byli wynagradzani za czas trwania negocjacji, tedy pragnęli aby negocjacje
trwały jak najdłużej. Im dłużej bowiem trwały
negocjacje, tym więcej prawnicy zarabiali. Każdy z nich starał się zatem przedstawić
warunki, których nie mógł zaakceptować drugi.
Radca
królewski żądał na przykład trzech dywanów, z których każdy miałby pomieścić w
locie nie tylko królewską rodzinę ale i całą dworska służbę, zaś adwokat
czarownika żądał aby termin wykonania dywanu ustalono na lat sto, a za wystarczające
do potwierdzenia funkcji latania - utrzymanie się dywanu w powietrzu przez
jedną minutę. Jako, że negocjacje nie przyniosły
spodziewanego efektu (tzn. prawnicy nie zdołali nic rozsądnego ustalić),
wówczas Król wpadł w złość (szczególnie, że już wydał mnóstwo pieniędzy na ową
obsługę prawną) i sam spotkał się z Melcjuszem (pomimo, że naruszało to
majestat jednego i powagę drugiego …cokolwiek to znaczy).
Jak już
wiemy, czarownik zdawał się posiadać wszystko czego człowiek mógłby chcieć od życia,
więc trudno było znaleźć odpowiednią dlań zachętę do wykonania królewskiego
zlecenia. Jednak było coś, czego
Melcjusz w skrytości ducha pragnął. Tym
czymś były błękitne winogrona. Jak już
powiedziano, błękitne winogrona mógł jeść tylko Król i jego rodzina. A że ród królewski zazdrośnie strzegł swego
prawa do błękitnej krwi, tedy nikomu błękitnych winogron jeść nie
pozwalano. Gdy jednak Melcjusz odważył
się przyznać, że dywan może wykonać tyko w zamian za dziesięć królewskich winogron,
Król wyraził wstępną zgodę, choć zaproponował obniżenie wynagrodzenia do trzech
winogron. Aby nie sprzeczać się między
sobą (co było poniżej ich godności) ustalili, że liczbę winogron należną za
dywan i inne warunki wykonania dywanu uzgodnią reprezentujący ich prawnicy,
którzy ciut mniej o godność własną dbali, a bardziej o pieniądze.
Ci
spotkali się niebawem, aby ustalić: za ile winogron i w jakim terminie dywan zostanie
wykonany, kiedy winogrona zostaną dostarczone i co jeśli będą zgnite, a także o
ile winogron mniej otrzyma Melcjusz jeśli termin dostarczania dywanu nie zostanie
dotrzymany. Negocjacje ponownie utknęły
w martwym punkcie, gdyż radca królewski proponował w zamian za dywan jedno
nadgnite winogrono, zaś adwokat czarownika żądał jedenastu najokazalszych
winogron, „płatnych” z góry (tj. przed dostarczaniem dywanu). Wkrótce cierpliwość stracił czarownik, który był
człowiekiem oszczędnym i nie chciał więcej wydawać na adwokata. Poszedł więc do
Króla na spotkanie w cztery oczy.
Spotkanie udało się znakomicie. Obaj
zainteresowani uzgodnili:
- cena
wyniesie: sześć winogron, z których żadne nie może być zepsute,
- trzy
winogrona zostaną zapłacone z góry (tzn. zaraz po spisaniu umowy), a trzy
pozostałe po dostawie dywanu,
- dywan
zostanie dostarczony w ciągu dwunastu miesięcy,
- dywan
będzie mógł jednocześnie unieść minimum trzech pasażerów, zapewni lot bezpieczny
i przyjemny, będzie wznosił się i opadał na żądanie (tej na komendy: „leć” i
„ląduj”), będzie mógł utrzymać się w powietrzu przez cały dzień bez odpoczynku,
będzie szybki jak strzała, ciepły i przytulny,
- wreszcie,
naprawy gwarancyjne (tj. gdyby dywan się zepsuł ) będą wykonywane przez siedem
lat nieodpłatnie, co jednak nie obejmuje: frędzli ozdobnych, części dywanu
pokrytej nicią czerwoną, naszywek z królewskim godłem, oraz lewego górnego rogu. Tu zresztą zaszedł pewien niedostrzeżony
przez Króla i czarownika problem – co będzie gdyby dywan leżał akurat tak, że
lewy górny róg byłby prawym dolny rogiem?.
No cóż, nie zaprzątajmy sobie głowy tym przeoczeniem i dodajmy, że
wymienione części dywanu miały być naprawiane odpłatnie, nawet gdyby zepsuły
się zaraz po dostarczeniu dywanu. Król
zgodził się na te warunki naprawy dywanu, przyznając słuszność argumentom (tj.
twierdzeniom) Melcjusza, że wszak sprzedawcy karet, również wyłączali z
gwarancji (czyli nieodpłatnej naprawy) wybrane część karety, jak choćby: koła,
dach i siedzenia. Dzięki temu sprzedawcy
karet mogli dostarczać kupującym karety z
lichymi kołami, dachem i siedzeniami, a na naprawach tych części (które naturalnie
stale się psuły) zarabiali więcej niż na sprzedaży samych karet. Podobnie szlachetna koncepcja (znaczy –
pomysł) została podpowiedziana Melcjuszowi przez jego adwokata, który twierdził,
że nie dość, iż otrzymają winogrona za sam dywan, to jeszcze szyjąc jego
fragmenty z kiepskiej jakości materiałów, uzyskają znaczne wynagrodzenie (tym razem
pieniężne) za powtarzające się naprawy dywanu, który Melcjusz może przecież
uszyć tak, aby dywan stale się psuł.
Umowę napiszesz szybciej jeśli
grozi Ci ucięcie głowy
To co
Król i Melcjusz ustalili w rozmowie, musiało zostać spisane na kartach papieru
i podpisane przez Króla i Melcjusza.
Dopiero bowiem wówczas – jak twierdzili prawnicy – Król i Melcjusz
zostaną związani umową i dopiero wtedy będzie przesądzone jak i kiedy latający
dywan zostanie wykonany.
W ciągu kolejnych
dni (które rozwinęły się w tygodnie) prawnicy podjęli próbę spisania umowy. Ponieważ jednak otrzymywali wynagrodzenie tym
większe im dłużej i im dłuższą umowę pisali, przeto pisali umowę i pisali, lecz
ciągle dobrze spisać nie mogli. Zresztą
sami sobie bardzo w pisaniu przeszkadzali.
Co jeden napisał to drugi skreślił.
Radca królewski chciał, na przykład, aby za każdy dzień opóźnienia w
terminie dostawy dywanu, ucinać Melcjuszowi
za karę jeden palec, a gdyby palców nie starczało to ucinać… (eee.., o
tym już nie będą pisał). Adwokat
Melcjusza nie pozostawał dłużny królewskiemu radcy, żądając aby i Królowi
ucinać jeden palec za każdy dzień opóźnienia w dostarczeniu winogron. Pewnie te przepychanki trwałyby jeszcze
długo, gdyby Król nie wydał w końcu dekretu, iż obydwaj prawnicy zostaną
pozbawieni głów przez kata, jeśli Król nie otrzyma gotowego tekstu umowy w
ciągu kolejnych dni siedmiu. Dekret
wywarł pożądany efekt, to znaczy prawnicy zdołali spisać ostateczną treść
umowy, Król i czarownik założyli pod umową podpisy, a następnego dnia Melcjusz otrzymał
trzy winogrona (jako połowę ustalonego wynagrodzenia). Mógł zatem przystąpić do pracy nad latającym dywanem.
Niespełniona miłość Melcjusza
I tu
trzeba powiedzieć słów kilka o niespełnionej miłości Melcjusza. Jak już wiemy, Melcjusz pochodził z bogatej
rodziny czarowników z dziada pradziada.
Wykształconej, pachnącej, używającej wyszukanych słów, czytającej dobre
książki i wybitną poezję, bywającej regularnie w teatrze i operze, a za
przyjaciół mającej tylko równych sobie. Taka rodzina uważa się za lepszą od
innych (mówiąc o tych innych „pospólstwo”), zawsze podróżuje pierwszą klasą i
nocuje w najlepszych hotelach (jak Milton, Ricol, czy Feraton). Taka rodzina nie pozwala aby jej członek miał
za małżonka kogoś z pospólstwa.
W
młodości, Melcjusz, podobnie jak jego przodkowie, pojechał kształcić swe
umiejętności magiczne, na Uniwersytecie Dalekowschodnim. Tu poznał zdolną i piękną dziewczynę, Jagę, która
również studiowała na tym Uniwersytecie.
Jaga była jednak biedna, nie czytała poezji, w teatrze nie bywała (nie miała
wystarczająco pieniędzy, a zresztą mówiąc szczerze mało ją sztuki teatralne
interesowały), a za naukę na Uniwersytecie płaciła pieniędzmi, które sama
zrobiła ciężką pracą treserki lwów i tygrysów.
Mimo tych niedostatków w pochodzeniu dziewczyny, Melcjusz oświadczył się
Jadze, a ta zgadzając się zostać jego małżonką zawiązała na jego palcu
serdecznym, swój czarny włos, co było tradycyjną formą przyjęcia oświadczyn w
rodzinie Jagi. Melcjusz musiał jednak uzyskać
zgodę swoich rodziców na ślub z Jagą.
Brak tej zgody mógłby spowodować ich gniew, a że rodzice Melcjusza byli
czarownikami, przeto nie można wykluczyć, że Jaga zostałaby zmieniona w żabę, co
uczyniłoby ślub nieważnym. Wszak nie
można mieć żaby za małżonkę. Przeto Melcjusz obiecał dziewczynie, że zgodę
uzyska, wróci w ciągu miesiąca, wezmą ślub, urządzą wspaniałe wesele, będą
mieli dzieci, a życie Jagi usłane zostanie różami i aksamitem. Jakże Jaga się cieszyła na tę myśl, z jaką nieskrywaną
satysfakcją mówiła serdecznym koleżankom: „Wyobraźcie sobie, że będę żyła jak
księżniczka, a Wy dalej jako pospólstwo.
Czy to nie wspaniałe?”. Trudno
ocenić, czy koleżanki podzielały radość
Jagi z owej dobrej nowiny.
Ale co
za pech!. Rodzice Melcjusza na ślub z
Jagą się nie zgodzili. Melcjusza na trzy
miesiące w wysokiej wieży uwięzili, gdzie czekał uwolnienia przez dzielną
księżniczkę Jagę, ale się nie doczekał.
Jaga zaś, gdy Melcjusz na czas nie wrócił, w wielką rozpacz popadła, tym
większą, że wraz ze zniknięciem Melcjusza rozwiewały się jej nadzieje na
dokuczanie mniej szczęścia mającym koleżankom, jazdę złotą karetą, mieszkanie w
pałacu i spełnienie różnych fanaberii.
Nie sprzyjały też jej nastrojowi pytania życzliwych przyjaciółek: „Ach
gdzie Twój książę?, Czyżby dyla dał?, czyżby czmychnął niczym kot przed myszą”?
Choć pytanie o czmychanie kota przed myszą wydaje się dziwnie poprzestawiane,
nie ma najmniejszego wpływu na sytuację Jagi.
Trzeciego miesiąca Jaga bowiem zmarła z wielkiego zawodu i głęboko
zranionego serca.
Melcjuszowi
został po niej tylko włos. A rok
później, gdy już pocieszył się hucznymi biesiadami, tańcem, swawolą i
zmienianiem ludzi w różne gady i płazy, rodzice wybrali mu małżonkę. Bogatą
damę z domu z magicznymi tradycjami. Choć nigdy jej tak jak Jagi nie pokochał, to
darzył sympatią i szacunkiem, bo małżonka okazała się kulturalna, ładna (może
nie nadmiernie), spokojna, pracowita, pomocna, troskliwa dla dzieci, miła dla
służących, mądra, a nadto bardzo uzdolniona czarodziejsko.
Szycie dywanu
No
dobrze, a teraz wróćmy do szycia dywanu.
Jak pamiętamy, Król i Melcjusz zawarli umowę pisemną, i czarownik z góry
otrzymał trzy błękitne winogrona.
Przeto Melcjusz
zabrał się do pracy z wielkim zapałem.
Nie spodziewał się większych trudności, gdyż w przeszłości nadawał już zdolności
latania innym przedmiotom martwym, m.in.: karecie, wannie i łodzi. Wprawdzie latającego dywanu wcześniej nie
wykonywał, ale co to za sprawa dla zdolnego czarownika.
Przygotował
wypróbowane składniki: tj. sproszkowany ząb kury pływającej, oko szczura
zielonego ze skłonnością do tycia, nić Ariadny mocno zwietrzałą, trzy łyżeczki
soli kuszącej, sierść kozy czarnej cierpiącej na depresję, wełnę owcy
złotowłosej, czarne pióra ptaków różnorakich i szereg innych składników na
wspomnienie których krew w żyłach zamarza lub/i pojawia się nieznośne uczucie
obrzydzenia. Trudno, taki fach.
W czasie
pracy nad dywanem, w jednej z szuflad swojego warsztatu Melcjusz znalazł włos
Jagi. Z chęci godnego upamiętnienia Jagi,
postanowił ów włos wszyć w dywan, aby ta maleńka po Jadze pozostałość mogła
wraz z Królem szybować wśród obłoków.
Choć
pracował długo i wytrwale, dywan bardziej przypominał ręcznik, był niezbyt duży
(trzy osoby siedzące z trudem się na nim mieściły), cienki i … co trzeba stwierdzić
bez ogródek – nieładny. No cóż, Melcjusz
nie był z zamiłowania krawcem, gust miał raczej nienajlepszy, ubierał się niekorzystanie
(to znaczy ubiór uwypuklał jego wady – jak np. spory brzuch, a ukrywał
zalety…hmmm, w tym momencie nie mogę żadnej wskazać), a projektanta dywanów
zatrudnić do pomocy nie chciał, bo był raczej skąpy. Miał wprawdzie
asystentów-magików, ale tych o zdanie nie pytał, a opinie ignorował (lekceważył
– znaczy). Asystent magika miał raczej za
zadanie podawać nici, sprzątać w warsztacie i szukać potrzebnych składników. Przeto asystentami magików zostawali zwykle
ludzie o niskich aspiracjach (czyli oczekiwaniach od życia), obdarzeni przez
los ciągotą ku chybionym wyborom i niesfornym wybrykom.
Melcjusz,
studiując magiczne księgi, znalazł przepis, wedle którego posmarowanie
brzydkiego materiału sokiem z winogrona błękitnego uczyni ten materiał
pięknym. Długo Melcujsz nie chciał
sięgać po ten środek, gdyż sam planował winogrona zjeść, aby uchronić się na przyszłość
od: złego humoru, duszy rozterek, myśl przykrych i niepowodzeń, wreszcie (co
najważniejsze) zyskać choć na krótko królewską krew błękitną. Jednak wobec braku innych pomysłów na
uczynienie dywanu ładnym, wycisnął w końcu sok ze wszystkich trzech winogron,
które otrzymał od Króla, na przygotowany dywan.
Początkowo
dywan zgęstniał, powiększył się, nabrał blasku i kolorów, by jednak po chwili zupełnie
zczernieć, zostawiając po środku jedynie sylwetkę małego, błękitnego,
płaczącego ptaka, wokół którego nóżki wiła się długa, zielona i tłusta
gąsienica.
Zmartwił
się Melcjusz bardzo tą przykrą niespodzianką, ale, że mijał już termin na
dostarczenie Królowi latającego dywanu, przeto poniechał prac nad wyglądem, a
skupił się na funkcji latania. Wsiadł
więc Melcjusz na dywan i nakazał: „leć”. Początkowo dywan pięknie się wznosił i
opadał, szybował równo nad miastem niczym albatros, przyspieszał gdy Melcujsz
tego chciał, to znów płynął łagodnie wśród obłoków, jednak tuż przed lądowaniem
nagle się wykrzywił, ustawił pionowo jak ściana w pokoju, załopotał niczym
żagiel uderzony huraganowym wiatrem i Melcjusz spadł na ziemię, posiniaczył się
i przez tydzień kulał na prawą nogę.
Na
wszelki wypadek, kolejną osobą, która miała sprawdzić „lotność” dywanu, był
asystent Melcjusza, niejaki Gniewko. Ten
twierdził, że dywan jest zbyt cienki, zbyt mały i bardziej przypomina ręcznik,
a pomny wypadku Melcjusza nie chciał początkowo zgodzić się na testowy
lot. Gdy jednak Melcjusz zaoferował Gniewkowi
jako nagrodę za lot oko cyklopa (bardzo cenione wśród magików), Gniewko z
ociąganiem wszedł na ręcznik, wypowiedział formułę „leć”, a ręcznik (o przepraszam
– dywan) wzniósł się w stronę nieba.
Leciał równo, słuchał poleceń Gniewka (w prawo, w lewo, w dół, do góry,
niżej, wyżej, itd.) i wszystko wydawało się działać dobrze. Gdy jednak przelatywali nad okoliczną przepaścią, ręcznik wykrzywił się
nagle, załopotał z furią i mimo, że Gniewko wczepił się weń silnie, dawno nie
obcinanymi paznokciami, strącił go w końcu w przepaść. Gniewka już nie odnaleziono.
Melcjusz
odprawiał nad dywanem zaklęcia, smarował maściami uspokajającymi, na słońcu trzymał,
na bryzę od morza wystawiał, rosą skrapiał….nic nie pomagało. Kolejni asystenci Melcjusza (który sam przezornie
latać już nie chciał) spadali z ręcznika, nabawiając się siniaków, czasami
łamiąc nogi czy ręce, a w najcięższych przypadkach ginąc bezpowrotnie. Ci co przeżyli, opowiadali o ręczniku innym, tak, że w końcu
nikt już prób latania ręcznikiem podejmować nie chciał. Wsadzał przeto Melcjusz na ręcznik psy i
koty, ale ręcznik wiąż się wykrzywiał i łopotał, także zwierzaki różne przykre
wypadki spotykały. Wkrótce z okolicy uciekły wszystkie psy i koty, a inne
zwierzęta na widok Melcjusza czmychały w las głęboki. Zaczęło towarzyszyć Melcjuszowi nieustanne
wycie i jęk psów połamanych, rozdzierające miauczenie kotów posiniaczonych,
przerażone kur gdakanie i kruków nieprzychylne krakanie.
A Melcjusz
wciąż nie wiedział, czemu jego dywan takich szaleńczych wolt dokonuje, takie
okropne fikołki kręci, tak nieprzyjaźnie łopocze. Zapytacie
- co się zatem stało? Otóż sok z błękitnych winogron, w połączeniu z włosem dziewczyn
zmarłej z niespełnionej miłości, która włos ów zawiązała w dowód oświadczyn
przyjęcia na Melcjuszowym palcu, zaklął złą część duszy Jagi w latającym ręczniku.
A złamana przez Melcjusza obietnica ślubu, przekształcił ją w kapryśne,
złośliwe, cierpiące monstrum, które mogła zmienić tylko miłość spełniona, to
jest taka którą Jaga kogoś ponownie obdarzy, a ten ktoś ją.
Duchowi
Jagi, zaklętemu w ręczniku, a i owszem - niektórzy asystenci i współpracownicy Melcjusza, sprawdzający
lotność ręcznika - początkowo się podobali. Ale, że była kapryśna i zmienna,
wtedy dość szybko zmieniała zdanie i jednego po drugim zrzucała z
wysokości. W każdym jakieś znaczne wady
widziała. Jeden miał brzydkie buty, inny
brudną koszulę, kolejny dziurawe skarpety, trzeci nucił pod nosem jakąś
niestosowna piosenkę, koty i psy pchły miały…..słowem zawsze był jakiś istotny
powód aby pasażera czy to na bruk, czy w przepaść, czy do rwącej rzeki zrzucić.
A Melcjusza kochać już nie mogła za cierpienie, którym ją doświadczył.
Melcjusz
próbował szyć inne dywany, ale czy to duch Jagi zaklęty w ręczniku, czy to
spadek zdolności magicznych, czy kryzys mocy twórczych, sprawiły, że żaden z innych
uszytych dywanów latać nie chciał.
Przeto
Melcjusz wciąż wracał do udoskonalania ręcznika. Nie mógł jednak pojąć, że to włos Jagi wszyty
w ręcznik powoduje niepewność lotu i znaczne ryzyko obrażeń cielesnych dla
pasażera. A, że ręcznik był czarny, to i
czarny włos Jagi zupełnie nie wyróżniał się z całej kompozycji. Sama tylko Jaga wiedział, że włos wszyty jest
wokół skrzydełka małego ptaka, którego sylwetka znajdowała się pośrodku
ręcznika. I tylko usunięcie tego włosa,
mogło wepchnąć ducha Jagi z powrotem w zaświaty, a ręcznikowi stabilność lotu
przywrócić.
Upłynął czas na dostarczanie
dywanu
Minęło
dwanaście miesięcy na dostarczenie Królowi dywanu, ale jak wiem dywan nie był
gotowy. Melcjusz słał przeto do Króla listy z uprzejmymi prośbami o wydłużenie
terminu. W końcu jednak Król stracił cierpliwość
i posłał do Melcujsza swojego namiestnika, aby ten sprawdził postęp prac nad
dywanem. Na kategoryczne żądnie
namiestnika, Melcjusz okazał dywan. Namiestnik
spurpurowiał z oburzenia i rzekł:
- „Ów
„dywan”, szanowny panie Melcjuszu, mógłby zapewne służyć jako ręcznik dla
parobka, ale nie jako latający środek transportu dla jego Królewskiej
Mości. Ciekawe, czy chociaż lata?”.
„Naturalnie,
że lata” – odparł Melcjusz i natychmiast pożałował swych słów, gdyż namiestnik
postanowił sam się o tym przekonać. Mimo
gorących próśb Melcujsza, namiestnik wszedł na ręcznik i powiedział „leć”. Ale ręcznik leżał i udawał, że latać nie umie. „No leć” ponaglał namiestnik, ale ręcznik dalej
leżał, unosząc tylko niemrawo raz lewy róg, raz prawy, jakby próbując zebrać
się do walki, na którą już nie miał sił.
Gdy jednak namiestnik chciał zejść z ręcznika, ten nagle owinął się
wokół niego, uniósł go nieco do góry i usiłował udusić. W ostatniej chwili pochwycony przez Melcjusza
(który oddał skok wysoki i rozpaczliwy), ręcznik wraz z namiestnikiem został ściągnięty
na dół, a następnie – nie bez trudności – uwolniono namiestnika – z wężowego uścisku
ręcznika.
Namiestnik
dwa dni dochodził do siebie, po czym wrócił do Króla i opowiedział o ręczniku. Nie brakowało w tym opowiadaniu słów gorzkich
i opinii niepochlebnych typu: ”szkaradny”, „dusiciel”, „nielot”, „paskudnik”.
Król rozgniewał
się bardzo, bo w królestwie obowiązywała zasada, że umowy powinny być
dotrzymywane. Rozkazał więc pochwycić
Melcjusza, uwięzić w lochu, a przedtem obciąć mu palce u prawej dłoni. Na wieść o królewskim rozkazie, Melcjusz
uciekł. Rozesłano za Melcjuszem listy
gończe z podobizną dość szpetną, o co Melcjusz miał do Króla uzasadnione
pretensje. Ale złapać czarownika nie
jest łatwo. Melcujsz z pomocą czarów, a
to zmieniał wygląd, a to znowu znikał niczym mgła, a to w jaskini pomieszkiwał. Ale i Król darować mu winy nie chciał. Zaangażował innych czarowników do szukania
Meljusza magicznymi sposobami. W końcu
Melcjusz tak się tułaczką i niewygodami zmęczył, że na ręcznik, który ze sobą
nosił wsiadł i lecieć kazał. Ręcznik go do domu poniósł i nad domem z wielkiej
wysokości na bruk zrzucił, tak że Melcjusz zmarł. Zaś ręcznik w domu Melcjusza, w którym teraz syn
jego wraz ze swą żoną mieszkał, na wieszaku się zawiesił i na dalszy przebieg
wypadków cierpliwie czekał.
Z ojca na syna
Ale
Król, choć już sędziwy, nieustępliwy był.
Skoro Melcjusz z umowy się nie wywiązał, nakazał synowi Melcjusza,
Baltazarowi, dostarczyć latający dywan, pod rygorem kary lochu i ucięcia
palców. Radca królewski wprowadził bowiem
w umowie zapis (pisany małymi literkami), że gdyby Melcjusz zmarł przed dostarczaniem
dywanu, dywan dostarczyć ma jego syn lub córka, a gdyby i synowi się nie udało,
to wnuk lub wnuczka, i tak dalej, aż do skutku.
Zaś gdyby Król zmarł, dywan miał zostać dostarczony jego synowi, lub
synowi jego syna, i też tak dalej, aż do skutku.
Baltazar,
chcąc nie chcąc, do pracy nad krnąbrnym ręcznikiem przystąpił. Dodać przy tym trzeba, że Baltazar nie miał w
życiu szczęścia. Czego się bowiem nie
podjął, kończyło się niepowodzeniem.
Początkowo nie chciał być magiem.
Pragnął zawodu z krwi i kości, z ognia i żelaza, prawdziwie męskiego i został
kowalem. Przedkładał fach konkretny i
rzeczowy, nad zaklęcia, czary i inne sprawy niepoważne. Robił dla koni
podkowy. Ale podkowy był tak krzywe, że
konie nogi łamały.
Przeto
Baltazar zmienił zdanie w kwestii zawodu prawdziwie męskiego i postanowił zostać
skrzypkiem, ale od jego muzyki słuchacze głuchli.
Później
postanowił zostać tzw. inwestorem, to znaczy dawał pieniądze innym ludziom,
którzy – w jego ocenie - mieli dobry pomysł na realizację (tj. spełnienie) jakiegoś
przedsięwzięcia (tj. zamiaru). W zamian,
gdyby pomysł udało się zrealizować, miał otrzymać część pieniędzy zarobionych
przez pomysłodawców. I tak dał raz
pieniądze kilku młodym niby-lekarzom (zwanym – rehabilitantami), którzy chcieli
leczyć ludzi z bólów nóg i kręgosłupa. Ci,
za pieniądze Baltazara, zbudowali luksusową klinikę, i wstawili do niej piękne
meble. Wkrótce się jednak okazało, że zaaplikowane, tj. zastosowane przez
rehabilitantów metody leczenia, u większości pacjentów bóle nasilały, a część z
nich w ogóle przestała chodzić. Pacjenci żądali aby sąd rehabilitantów
ukarał. Sędzia, zachęcony przez
pacjentów licznymi darami (w tym skrzynką jabłek, toną cukru i trzodą chlewną)
wydał wyrok surowy, nakazujący połamać rehabilitantom nogi. Wówczas rehabilitanci uciekli, a przekazane
im pieniądze Baltazar stracił.
Potem Baltazar
dał jeszcze pewnym ubogim dziennikarzom pieniądze na założenie gazety. Ale dziennikarze pisali historie tak kłamliwe
i tyle osób w swych artykułach obrażali, że kazano ich wtrącić do więzienia. I ta więc inwestycja nie powiodła się Baltazarowi. Od tej pory wiedział już, że jemu i tak nic
się nie uda.
Sami
powiedzcie, jak zatem mogła skończyć się naprawa latającego krzywo ręcznika
przez naszego Baltazara?
Baltazar z dumą pokazuje ręcznik
Królowi
Ale, że
Baltazar wyjścia nie miał, bo zawarta przez ojca umowa zmuszała go do wykonania
ręcznika, tedy bez nadziei i z oczyma załzawionymi do pracy nad krnąbrnym
ręcznikiem przystąpił.
Za radą
mamy czarodziejki, udał się nawet Baltazar do pani Melissandry, która każdy zły
nastrój i każde nadmierne rozdygotanie nerwów uleczyć umiała. Pani Melissandra sporządziła specjalną maść
kojącą, którą ręcznik nasmarowano. I jak
ręką odjął, ręcznik zaczął latać prosto i stabilnie, pasażerów nie dusił, lecz
od wiatru i niepogody chronił.
Ogłoszono
tedy sukces i Baltazar dumny jak paw, z tego niespodziewanego osiągnięcia, sam
Królowi ręcznik zawiózł. Prezentację
zdolności latających ręcznika ustalono na niedzielę. Na przypałacowym placu, gdzie prezentacja
odbyć się miała, zgromadził się wielki tłum.
Pierwszy lot miał odbyć królewski adiutant. Ręcznik pięknie się spisywał, według
instrukcji adiutanta opadał się i wznosił, to przyspieszał to zwalniał, a lot
miał stabilny i pewny. Ale gdy wznieśli się nad pałacową wieżę, zakończoną
ostrą szpicą, ręcznik wykrzywił się, załopotał wściekle, a adiutant spadł
wprost na ową szpicę, na którą spodniami się nabił i wsiał tam trzy dni. Dopiero nadzwyczaj skomplikowana akcja
ratunkowa, z wykorzystaniem najdłuższych w królestwie drabin i najlepszych
wspinaczy górskich pozwoliła adiutanta z wieży uwolnić. Mówią, że adiutant
zmysły postradał, na wszelkie pozdrowienia i pytania, odpowiadał tylko: „bzzzybzzyy-bzyyy”.
Zaś
Baltazar idąc w ślady ojca, dzielnie czmychnął, nim go do lochu wtrącono,
ręcznik wraz ze sobą zabierając, aby dalej nad nim - bez przekonania lecz ze
strachu przed karą - pracować .
W
lokalnych gazetach pisano różnie o tym wydarzeniu. W jednej, przychylnej Baltazarowi (ponoć był
jej współwłaścicielem), głoszono – „Wielki sukces, dywan jednak lata!. Adiutant przeżył i ma się dobrze!. Potrzeba nam więcej takich Baltazarów!”. W
innej (ponoć bliższej Królowi i hojnie obdarzonej jego pieniędzmi) czerwone
tytuł informowały: „Morderczy ręcznik! Jaki
ojciec oszust taki i syn. Baltazar
człowiek-porażka!. Adiutant oszalał i
wkrótce umrze!”.
Król Faruk każe wiedźmie Sasance
dokończyć dzieło dziadka
Król Dionizy
wkrótce po prezentacji ręcznika zmarł, zaś rządy w kraju objął jego syn - Faruk. Ten kazał Baltazara ścigać. Baltazar ukrywał się przez lata, ale w końcu
zmęczony ucieczką wsiadł na ręcznik, a ten go do domu poniósł i nad domem z
wielkiej wysokości na bruk zrzucił, tak że Baltazar zmarł. Potem w domu Baltazara, w którym teraz jego
córka mieszkał, na wieszaku się zawiesił i czekał cierpliwie na dalszy rozwój
wypadków.
Wówczas
król Faruk zażądał aby córka Baltazara – Sasanka - dostarczyła latający dywan
pod rygorem wtrącenia do lochu i ucięcia palców. Córka Baltazara od małości wykazywała się
niezwykłą brzydotą i podłością charakteru (co niemal zawsze jedno z drugi
współwystępuje), tedy już wieku lat trzynastu mówiono o niej - Wiedźma. Chętnie popełniała czyny odrażające. Radość i siły witalne czerpała z niepowodzeń i
krzywd innych ludzi. Jak można się było
tego spodziewać, upodobania Sasanki bardzo przypadły do gustu złemu duchowi Jagi
zaklętemu w ręczniku. Czegoż to one wspólnie
nie wyczyniały. Na przykład, w czasie
obrad ważnych mieszkańców stolicy królestwa (zwanych „radnymi”) zrzuciły wielki
głaz na miejski ratusz, także wielu radnych zostało tam już na zawsze, do
podłogi wielkim głazem przygniecionych. Złośliwi
twierdzili, że dobrze się stało, bo wielu radych tak się do swej ważnej funkcji
w ratuszu przywiązało, że teraz będą tam już na stałe. Inni dodawali, że w zasadzie nie ma się czym
martwić, bo radni ponoć debatowali (tzn. rozmawiali ze sobą w sposób kłótliwy i
niechętny) na temat podniesienia w królestwie opłat za wodę.
Sasanka,
rozkazem króla Faruka wcale się nie przejęła, gdyż z zasady żadnych umów nie
dotrzymywała, po czym w ślad za dziadkiem
Melcjuszem i ojcem swym Baltazarem uciekała przed Królem po całym kraju. Przy tym, przysparzała ludziom trosk tak
wielu, iż obdarzono ją powszechnym uczuciem nienawiści, dzięki czemu Sasanka z
każdym dniem piękniała i w siły witalne rosła.
Ale król
Faruk ścigać ją kazał całej armii żołnierzy, czarowników i łowców głów, a
złapanej język uciąć i w lochu do końca życia trzymać. Za złapanie Sasanki obiecywał wór złota. Tedy Sasankę ścigali nie tylko ludzie
uczciwi, ale także wszelkiej maści szubrawcy i potępieńcy jej podobni. Choć wielu swych prześladowców Sasanka w
szczury zmieniła, choć wielu pozbawiła rozumu i pamięci, choć niejeden przez
nią żywota w obskurnym szpitalu dokonał, w końcu jednak Sasankę otoczono i związano.
Wówczas Sasanka, w swych ostatnich przed
ucięciem języka słowach rzuciła urok na dowódcę armii żołnierzy, którzy ją
pochwycili, kazała mu na ręcznik wsiąść, a ręcznikowi rozkazała: „leć i lataj z nim po cały świecie aż z
wyczerpania i niedostatku zemrze”.
Ręcznik
z dowódcą żołnierzy poleciał najpierw do Teheranu, potem do Bagdadu, dalej do Damaszku,
stamtąd nad Morze Martwe, później zawirował, zakręcił i poleciał w Himalaje i
tak długo z dowódcą latał, aż ten zmarł z wyczerpania, nieopodal sklepu pewnego
typka spod ciemnej gwiazdy. Ten nic nie
mówiąc nikomu, w jakich okolicznościach ręcznik znalazł, sprzedał ręcznik
kupcowi z Rosji (nic nie wiedzącemu o jego latających przymiotach). Kupiec
ręcznik sprzedał bogatemu producentowi karet, a gdy ten zmarł ze starości
ręcznik odziedziczyła jego córka. Potem ręcznik trafił na śmietnik (gdzie się
świetnie nadawał), ale ze śmietnika zabrał go pewien właściciel myjni karet, jako
szmatę do ochrony karet przed kurzem. I tak długo jeszcze ręcznik zmieniał właścicieli,
aż do Polski do Kołobrzegu nad morze trafił.
Dodać przy tym trzeba, że póki nikt nie mówił do ręcznika - „leć”, ręcznik
pozostawał zwykłym, starym, czarnym ręcznikiem, bez magicznych zdolności. Dopiero gdyby ktoś kazał ręcznikowi latać, ten
odzyskałby dawną, nieposkromioną chwiejność nastrojów i zmienność kierunków.
Chytry Straganiarz
Ale
wróćmy do Kołobrzegu, gdzie ręcznik po z górą trzystu latach trafił i wisi w
letni dzień, wśród innych plażowych ręczników na jednym ze straganów, przy nadmorskiej
promenadzie. Właściciel straganu, człek
o wyglądzie chytrym i nieprzyjemnym i takimż charakterze, zachwala swoje artykuły, miłym uśmiechem
zachęca do kupna, zapewnia o jakości i rzetelności wykonania, choć wie, że
produkty są kiepskiej jakości i niewątpliwie do końca lata wszystkie się
rozlecą i zmarnieją.
Straganiarz
artykuły kupuje w składzie staroci, czyści, nieco odnawia i sprzedaje za
dziesięć razy więcej niż kupił. Ma sporo
przeterminowanych napojów i lekko rozpuszczonych lodów, które nie nadają się do
spożycia, ale które cieszą się wielkim wzięciem bo jest ciepło. Skutki tego spożycia zanieczyszczają potem
okoliczne wydmy, ale nie jest to zmartwienie chytrego straganiarza. Najmilszy
jest naturalnie dla dzieci, gdyż wie, że jeśli zachęci dziecko do kupna którejś
z rzeczy, dziecko przekona do tego rodziców, nawet gdyby rzecz ta była najmniej
potrzebnym, najmniej sensownym i w szczególności o wiele za drogim
nabytkiem. Lubi też sprzedawać rzeczy
dzieciom, które przyjechały nad morze na kolonie i obozy. Te mają własne oszczędności, wybierają
artykuły najpodlejszego gatunku, a co ważne - można je oszukać przy wydawaniu
reszty.
Zosia i pokochany ręcznik
Obok opisanego
straganu przechodzi właśnie Zosia wraz z tatą i mamą. Zatrzymuje się i prosi o ręcznik, na którym
mogłaby zarówno leżeć na plaży, wycierać się po kąpieli w morzu, osłonić się od
wiatru i fikać fikołki.
„Czyli chodzi
ci o duży ręcznik, taki dywano-ręcznik?” - dopytuje półżartem sprzedawca i
uśmiecha się przebiegle. Ma bowiem
właśnie dziesięć ręczników, które
odkupił z domu spokojnej starości, uprał niestaranie w szarym mydle i liczy na
znaczy na nich zarobek.
Zosia
skwapliwie potwierdza i po długim namyśle wybiera czarny, duży ręcznik z
błękitnym, załzawionym ptakiem pośrodku i zieloną stonogą owinięta wokół jego
nogi. Tata - czego domyślamy się z miny
– nie pochwala wyboru córki, a mama (znana w rodzinie zołza i krzykaczka) nie
ogranicza się tylko do grymasu, ale mówi wprost -„w sam raz do trumny!”.
Zosia, wiele
cech charakteru dziedzicząc po swojej mamie, lubi obstawiać przy swoich
wyborach (także tych nietrafnych) i ma na każdy temat swoje zdanie, z którym
się całkowicie zgadza. Nie rezygnuje zatem
z wyboru. W końcu, po dalszej wymianie
zdań pomiędzy córką, matką i ojcem na temat bezguścia i tandety, oraz po
długich targach o cenę (między Tatą a sprzedawcą) - ręcznik zostaje kupiony. Tata odnosi wrażenie, że znacznie przepłacił,
a sprzedawcy wydaje się, że wziął trochę za mało, bo tak zwane „przebicie”
(czyli zarobek) było tylko pięciokrotne. Mama chowa twarz pod wielkim
kapeluszem i okularami, w których przypomina nabzdyczoną muchę. Ale Zosia jest
bardzo zadowolona.
Aby
jeszcze odrobinę pognębić mamę, krzyczy z entuzjazmem: „To najwspanialsza i najpiękniejsza
rzecz jaką mam” i „ Kocham mój nowy ręcznik”.
Widząc kwaśną minę Taty dodaje: „Tato to najlepsza inwestycja jakiej
dokonałeś”. Tata oschle odpowiada –
„Wolałbym raczej zainwestować w puszkę piwa.” Zosia nabiera powietrza w
policzki i wydyma usteczka, co w jej mniemaniu ma oznaczać, że nie będzie się zniżała
do niegodnej rozmowy porównującej jej przepiękny ręcznik z jakimś szkodliwym
napojem alkoholowym (co jest wszak napisane na każdej puszcze tego napoju i którą
to informację Tata mógłby w końcu przeczytać ze zrozumieniem tekstu). Jednak bezstronny obserwator przyzna, że mina
Zosi raczej nie jest wyrazem owej godności, a jedynie upodabnia Zosię do gburowatej
świnki.
Idą na
plażę. Zosia kąpie się w morzu, buduje zamek z piasku, fika fikołki, pozwala
się Tacie zakopać po szyję w piasku w wielkim dole. Tata nie chce jej długo uwolnić, co jednak
nie jest fajne, bo Zosia w ogóle nie może się poruszyć, a swędzi ją nos. Mama nie interweniuje (tzn. na krzyczy na Tatę
aby natychmiast uwolnił Zosię), bo ma ważna rozmowę z koleżanką z pracy na
temat przewagi smaku kawy nad herbatą.
Gdy w końcu Tata odkopuje Zosię, ta jest tak zmęczona, że kładzie się na
ręczniku i przysypia w popołudniowym słońcu, kołysana odgłosami mew i szumu
morza. Nic nie zakłóca spokoju. Tata
bowiem wybrał miejsce jak najodleglejsze od innych plażowiczów, twierdząc, że
inni hałasują, używają nieparlamentarnych wyrazów (a cóż to znaczy?) i wchodzą
na wydmy, co jest zakazane, w celach o których nie wypada pisać.
Śnią się
Zosi dalekie podróże, statki wiozące słonie, samoloty lądujące na egzotycznych
wyspach, śni jej się latający dywan, którym jak w bajkach może polecieć gdzie
chce. Wtedy przez sen krzyczy: „leć” i
niemal w tym samym momencie budzi się, czując, że ręcznik mocno (choć życzliwie)
otula ją i unosi się w górę. Słysz ciche
pytanie dobywające się z uwiecznionego na ręczniku dzióbka małego ptaszka: „A
gdzie chciałabyś polecieć?” – „Do Afryki, zobaczyć lwy i słonie!” odpowiada Zosia. A ręcznik przybiera kształt rakiety, którą
otulona jest Zosia i mknie do Afryki.
Nie
wspomnę już o okrzykach przerażenia, które towarzyszą odlotowi Zosi, wydawane
przez Mamę, Tatę i innych plażowiczów.
Ale co
tam…Zosia wkrótce jest w Afryce. Widzi słonie, lwy i żyrafy. Krąży wokół wspaniałych drzew, tak blisko, że
zrywa z nich owoce, odwiedza różnie wioski i miasteczka, gdzie podziwiana jest
jako bóstwo z nieba (z którego nadlatuje), widzi różne rzeki i bajeczne miasta. Podróż trwa dni i tygodnie, a ręcznik wciąż
jest dla Zosi życzliwy, jak nigdy dla nikogo. I duch Jagi zaklęty w ręczniku
już wie, że pokochał małą Zosię, a Zosia – jak wiemy - od razu pokochała ręcznik. Ma zatem Jaga swą spełnioną miłość i nie
pozwoli jej odejść jak kiedyś Melcjuszowi.
W końcu Zosia
przypomina sobie, że ma też dom, rodziców, szkołę, i chce wracać do Polski. Ale miłość Jagi jest zaborcza. Jaga chce mieć Zosię tylko dla siebie, do końca
życia Zosi. Zosia jako jedyna słyszy
głos Jagi. Jaga opowiada Zosi o błękitnych
winogronach, o Melcjuszu, o planowanym ślubie, o złamanej obietnicy, o królu, o
Baltazarze, o Sasance (tylko o niej mówi w słowach ciepłych i pełnych podziwu) i
innych spotkanych osobach. Mówi, że jej
duszę zaklęto w ręczniku poprzez włos, który wszystko w ręcznik, a który teraz okala
lewe skrzydło małego, błękitnego ptaszka, wyhaftowanego na środku ręcznika.
Zosia
nalega, że chce już wrócić do domu. Jaga
odmawia i nosi Zosię po całym świecie.
Zosia płacze, ale Jaga jest nieugięta, coraz bardziej kapryśna i
obrażona. Zdarza się, że upuszcza Zosię z dużych wysokości, Zosia spada w dół
jak porzucona szmaciana lalka, a ręcznik łapie ją w ostatniej chwili tuż na
ziemią, mówiąc- „patrz jaka jestem Ci
potrzebna”. Zosia dalej chce do domu, a
Jaga wymyśla coraz to bardziej okrutne żarty, jak zrzucenie nad wulkanem, czy w
paszczę krokodyla. Wiąż jednak ratując Zosię w ostatniej chwili. Zosia jest cała poszarpana, wychudzona, przeziębiona. Miłość Jagi wyraźnie jej nie służy. W końcu,
którejś nocy, gdy ku swojej radości poznaje, że ręcznik poniósł ją w polskie
Tatry, bierze ostry kamyczek i wypruwa nić okalającą lewe skrzydło małego ptaszka. Słysz przerażający krzyk, ręcznik usiłuje się
unieść, łopocze, a od zachodu ciągną gradowe chmury. Zosia przeto tnie wyciętą nić, będącą włosem
Jagi, na małe kawałeczki, podrzuca na wietrze, a wiatr rozwiewa włos na wszystkie
stron. Zły krzyk milknie, a ręcznik
pięknieje w oczach, gęstnieje, przekształca się we wspaniały dywan z wizerunkami:
Króla siedzącego na tronie, czarownika trzymającego na ręce orła i
uśmiechniętej Pani zbierającej kwiaty.
Taaak …..to
wszystko bardzo piękne się udało, zły duch Jagi w zaświaty wrócił, ale kłopot w
tym, że ręcznik już nie lata. A Zosia
jest sama na szczycie jakiejś góry, która kształtem przypomina mnicha. Jest bardzo
zimno, Zosia jest głodna. Zawija się w dywan i wyczerpana zasypia. Szczęśliwym trafem, rankiem na szczyt wpisana
się grupa taterników. Jakże są zdziwieni,
gdy na tym ostrym szycie znajdują dywan, a w nim dziewczynkę. Znoszą ją ze sobą na dół. Dywan zaś zostawiają.
Kiedy
zatem na szczycie góry znajdziecie kiedyś piękny dywan, będziecie wiedzieli, że
Zosia tu była. Zresztą aby nie zaszły
żadne wątpliwości, Zosia wyryła napis na głazie obok dywanu - „Byłam tu.
Zosia”.
Następnego
dnia Zosia jest już znowu z rodzicami. Po
kilku dniach idzie do szkoły. Opowiada o
swoich przygodach. Jedna z dziewczynek,
Kasia, która nie bardzo wierzy w opowiadanie Zosi krzyczy:” kłamczucha, bzdety
z palca wyssane!”. Inne dziewczynki zaczynają
się śmiać, wytykając Zosię palcami. Zosi
zapalają się w oczach złe ogniki. Krzyczy do Kasi – „To wszystko prawda. Obyś
zmieniła się w ropuchę!”. Dziewczynki śmieją
się jeszcze głośniej.
Ale co
to? Kasi śmiech przemienia się w rechot,
oczy ogromnieją i stają się bardzo wybałuszone, usta Kasi rozciągają się od
ucha do ucha, a z buzi wysuwa się ogromny język, który dotyka niemal podłogi. O tak, Kasia teraz bardzo przypomina
ropuchę. Śmiechy ustają, dziewczynki z przerażeniem
patrzą na zmienioną Kasię, po czym wszystkie uciekają.
Zapytacie
- co się stało?. Otóż gdy Zosia wycięła włos
z ręcznika, wszystkie zaklęte w nim czarodziejskie moce spłynęły na Zosię. Tak dobre jak i złe. Nie obawiajcie się jednak przesadnie. Zosia
wprawdzie będzie wiedźmą, ale nie taką bardzo złą.
Zosia
bowiem, po kilku dniach, na dowód dobrych intencji i pewną wrażliwość na
cierpienia innych, zdjęła czar ropuchy z Kasi i od tej pory była w szkole
bardzo szanowana, co nie znaczy, że lubiana.
Nikt nie zarzucał jej kłamstw (mimo, że często zmyślała), a wszyscy nauczyciele
stawiali jej świetnie stopnie, mimo, że Zosia nie zawsze
udzielała trafnych odpowiedzi.
No cóż,
przykry to wniosek, ale sami widzicie, ile można osiągnąć, gdy inni się nas
boją.
Koniec
Maurycy
Embe
Kwiecień
2017