piątek, 26 maja 2017

Kryteria oceny zachowania w pokoleniu ojca i syna. Szkolny zakaz wycieczkowania.




Ostrzeżenie: Nie jest to bajka ani opowiadanie.  Nie jest to także recenzja książki „Ojciec i Syn” Karola Bunscha, skądinąd znakomitej (choć z prozy Bunscha najbardziej lubię „Dzikowy Skarb”).  Ot, wspomnienie ze szkolnych lat w związku z rodzinną rozmową na temat oceny syna ze szkolnego zachowania.

 

Rok szkolny dobiega powoli końca.  Czas podsumowań wyczynów naszych dzieci, także w zakresie oceny z tzw. „zachowania”.  Mój syn informuje mnie, że w tym roku spodziewa się oceny „dobrej”.  Dobra - a więc nie zła, a jednak nie bardzo dobra, czy wzorowa.  Moja żona wszczyna śledztwo, co jest przyczyną oceny „tylko dobrej”.  Okazuje się, że lekcyjne gadulstwo.  Jak to w takich sytuacjach bywa, następuje ustalenie odpowiedzialności jednego z rodziców za ten stan rzeczy, w tym poprzez porównanie ocen z zachowania męża i żony.  Sytuacja wydaje się prosta, gdyż skoro ja miałem dobre, a moja żona wzorowe, jest naturalne, że gen złego zachowania został (niestety) przekazany przeze mnie.

Zapadam się w fotelu (niczym Ferdek Kiepski).  Patrzę przez okno na majowe niebo i przypominam sobie moje dwie szkolne wycieczki. Odpowiednio z I klasy szkoły podstawowej i z I klasy liceum, po których moja ocena z zachowania za każdy razem była redukowana do dobrej (z tendencją ku dostatecznej). Mierzę się z problemem odpowiedzialności za ocenę z zachowania syna.

Wycieczka na górę Św. Krzyż w I klasie szkoły podstawowej (lata 80 ubiegłego wieku)

W I klasie szkoły podstawowej w maju, nasza klasa (i jeszcze dwie inne klasy pierwsze) pojechała na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie. Konkretnie z parkingu w Hucie Szklanej mieliśmy dotrzeć do opactwa benedyktyńskiego Święty Krzyż (ponoć założonego przez Bolesława Chrobrego).  Trasa z parkingu, podobnie jak obecnie, wiedzie drogą asfaltową przez las.  Jest to trasa piesza, ok. 2 km długości.  Samo opactwo jest miejscem tak architektonicznie jak i historycznie ciekawym.  Jednak w świecie siedmiolatka, interesujące mogą być, co najwyżej, umiejscowione w kryptach zwłoki książąt i innych osób (znajduje się tam m.in. zmumifikowane ciało, które przypisywano przez długi okres Jeremiemu Wiśniowieckiemu), zaś lekcja historii zwykle nuży.  

Pamiętam, że tego dnia wiele czasu poświęcono opactwu, relikwiom, geologii, florze i faunie.  Po zakończeniu „prelekcji” i zarządzeniu przez nauczyciela powrotu, znudzony tymi wywodami poddałem kolegom i koleżankom pomysł uatrakcyjnienia wycieczki poprzez wyścig w dół do autobusu.  Jak wspomniałem wcześniej, opactwo od parkingu dzieli ok. 2 kilometrów asfaltowej drogi przez las. Nagrodą za udział w wyścigu miał być podziw i szacunek dla zwycięzcy i nieco mniejszy podziw i szacunek dla miejsc 2 i 3.  Nie wiem jaka byłaby reakcja współczesnych siedmiolatków na propozycję wyścigu przez las w dół, ale w latach 80tych XX wieku rodzice pozostawiali pierwszoklasistom (nie wspominając o dzieciach starszych) bardzo dużo swobody.  Nie było zatem nic nadzwyczajnego w decyzji o samodzielnym pokonaniu trasy do parkingu, a wyścig ruszył, nim nasza opiekunka zorientowała się, że został uzgodniony.  Zresztą uzgodnienie wyścigu w tym wieku nie zajmuje więcej niż 5 sekund.  W wyścigu uczestniczyli niemal wszyscy chłopcy i – co spotkało się wówczas z moim uznaniem – około połowy dziewczynek.  Zaraz po zarządzeniu wyścigu (w formule mojego pytania: „kto się ściga do parkingu?” i odpowiedzi poprzez aprobatę w oczach moich kolegów) ruszyłem w dół, aby uzyskać przewagę nad innymi, młodymi sportowcami.  Za mną natychmiast ruszyła grupa pościgowa, za grupą pościgową peleton główny, a w tyle maruderzy…. i chyba goniły nas jakieś krzyki nauczycieli o opamiętanie, ale kto by tam zwracał na to uwagę.  

Naszą opiekunką była nauczycielka w wieku przedemerytalnym, z pewną nadwagą, zwana dalej „Naszą Panią”.  Później zrozumiałem, że Naszej Pani pomysł wyścigu mógł nie przypaść do gustu i to nie tylko ze względu na znikome szanse na zwycięstwo.  

Wyścig wygrałem wspólnie z kilkoma innymi chłopcami i jedną dziewczynką, którzy też twierdzili, że wygrali.  A jeden nawet mówił, że wygrał bardziej niż ja. Za nami dotarł peleton, gdzie wszyscy twierdzili, że zajęli miejsce drugie. Wobec czego pomiędzy tymi „mniej” i „bardziej” drugimi (bo byli jednak nieco rozciągnięci na mecie), rozgorzały utarczki słowne, przekształcone następnie w bójki.  Kierowca w autokarze nie ingerował.  Później dotarli maruderzy (miejsce trzecie) i oskarżyli czołówkę (ze mną w szczególności) o oszustwo, twierdząc, że oni zorientowali się, że jest jakiś wyścig dopiero po tym, jak większość uczestników zaczęła biec.  Byłem wtedy zbyt mały, aby wytłumaczyć przegranym, że właśnie celowo zostało to zorganizowane tak, aby oni przegrali i żebym ja wygrał.  Ale najwyraźniej wszyscy pojęli tę nieuczciwą intencję, gdyż doszło do bójek między grupą maruderów a kilkoma zwycięzcami.  W jakiś kwadrans potem, gdy cały parking zaroił się od walczących małych sportowców, dzielnie biegających pomiędzy manewrującymi autami, a sąsiadująca z parkingiem przepastna Puszcza Jodłowa Żeromskiego powitała uczestników zabawy w chowanego - truchtem, z niebezpiecznie zaczerwienionymi policzkami i włosem potarganym – na parking dotarła Nasza Pani w towarzystwie wzorowych uczennic.  Po zakończonych sukcesem poszukiwaniach w lesie zaginionych uczestników zabawy w chowanego, po opatrzeniu zdartych kolan, po wysłuchaniu skarg i pretensji maruderów w stylu „my chcemy nowego, sprawiedliwego wyścigu”, Nasza Pani wszczęła śledztwo pod tytułem: „kto wpadł na pomysł wyścigu i dlaczego nikt nie słuchał jej poleceń, aby się zatrzymać”.  Tak ton głosu jak i mina Naszej Pani raczej nie wskazywały, iż pomysłodawca otrzyma w nagrodę słodycze, więc wolałem bohatersko zataić mą inicjatywę organizacyjną. Jednakże moi lojalni koledzy (bardzo zadowoleni z uatrakcyjnienia wycieczki wyścigiem) natychmiast wskazali mnie palcami, informując, że sam to wymyśliłem, zorganizowałem, zachęciłem do biegu (i do zabawy w chowanego w Puszczy Jodłowej) i że w zasadzie to oni wcale nie biegli, tylko tak nieco szybciej szli za mną, aby się upewnić, czy mam się dobrze.

Później moi rodzice zostali naturalnie wezwani do szkoły i – poza innymi krytycznymi uwagami pod moim adresem - poinformowani przez Naszą Panią, że póki ona jest wychowawcą naszej klasy to ja więcej na wycieczkę nie pojadę.  A ocenę z zachowania na koniec roku otrzymałem najgorszą w klasie, tzn. dobrą.  Ocenę jednak przekułem zaraz w sukces i wytłumaczyłem moim kolegom, że skoro tylko ja mam ocenę „dobrą” to znaczy, że bezsprzecznie wygrałem wyścig.  Później były wakacje, a potem początek roku szkolnego w II klasie.  Bardzo niepokoiłem się, że będę zostawał w domu (lub co gorsza, w szkole), gdy inni będą jeździć na wrześniowe wycieczki.  Ale wtedy okazało się, że Nasza Pani odeszła na emeryturę, a nową wychowawczynią została młoda sportsmenka.  Tak więc w drugiej klasie podstawówki znowu udało mi się pojechać na wycieczkę. 

Wycieczka na górę Wrótka – I klasa liceum (lata 90te)

Historia lubi się jednak powtarzać.  Naprawdę niezamierzenie.  Po prostu cechy osobnicze (złe naturalnie), połączone z magią miejsca i wiekiem.  Otóż w kwietniu, w I klasie liceum (to już lata 90te) wybraliśmy się na klasową wycieczkę do Zakopanego.  Jednym z pierwszych punktów programu był spacer z Kuźnic do schroniska (hotelo-schroniska) na Kalatówki.  Trasa wprawdzie z „podejściem”, ale po szerokiej drodze i dla sprawnych dorosłych może na pół godziny.  Ponieważ znałem już Tatry (niższe partie) z wycieczek z moim rodzicami, więc plan dotarcia tylko do Kalatówek uznałem za mało ambitny.  Nasza Wychowawczyni (tak dalej zwana) pozwoliła nam na pewną swobodę. Tzn. każdy mógł dojść do Kalatówek w swoim tempie.  A, że w wieku lat 15stu, czy 16stu tempo może być znaczne, więc zaproponowałem kolegom aby szybko dojść do Kalatówek, a następnie z Kalatówek wejść na taką górę tuż obok, co to ją ze schroniska widać i jest mała.  Nie wiedziałem, czy tam jest szlak, ani nawet nie znałem nazwy tej góry, ale wydawała się niewysoka i bezpieczna.  Wtedy, w kwietniu, śniegu na Kalatówkach było jeszcze w bród, a im wyżej tym więcej.  Wysforowaliśmy się większą grupą do przodu. Ta grupa nieusatysfakcjonowana początkowym marszem, całą drogę do Kalatówek przebiegła.  A na Kalatówkach, w grupie kilku mniej rozsądnych kolegów, postanowiliśmy zdobyć Wrótka i zejść z powrotem do schroniska nim Nasza Wychowawczyni z grupą wzorowych uczniów dotrze do schroniska.  No cóż.  Mocno przeszacowaliśmy nasze możliwości, jak i nie doceniliśmy góry.  Wrótka to otoczona stromymi skałami przełęcz we wschodniej grani Długiego Giewontu. Ma wysokość blisko 1600 m, dawny szlak zlikwidowano, podejście w samej górze jest strome, a gdy zima dopisze, idzie się po kolana (niekiedy po pas) w śniegu.  

Tamtej zimy śnieg dopisał, bo od połowy zbocza szliśmy po kolana w śniegu.  Na początku podejścia, część naszych kolegów zrezygnowała i poszliśmy we trzech.  W połowie zbocza, śnieg był tak głęboki, a do tego robiło się coraz wietrzniej i pochmurnej, i jeden z naszej trójki zdecydował się zejść.  Ja i mój drugi kolega z uporem postanowiliśmy jednak zdobyć szczyt. Widzieliście film „Everest” Baltasara Kormakur z 2015 r.?  Nam towarzyszyły zbliżone emocje…   Wtedy już zresztą widzieliśmy całą naszą grupę zgromadzoną przy schronisku i bacznie nas obserwującą.  Wkrótce jednak straciło to znaczenie, bo weszliśmy w chmurę, aby następnie po ok dwustu metrach z niej wyjść i znaleźć się na szczycie, z chmurami pod nami.  Dodam, że samo końcowe podejście było walką z lodem i obsypującym się śniegiem, który groźnymi bryłami i ze specyficznym pomrukiem staczał się w dół. Wtedy tego również nie wiedzieliśmy, ale istniało niebezpieczeństwo wywołania lawiny.  Tak czy inaczej, szczyt/przełęcz zdobyliśmy, chmury się rozeszły, znowu wyszło słońce, a my w glorii zdobywców schodziliśmy na dół.  Pod koniec zejścia zostaliśmy powitani przez dwóch panów z GOPR, których Nasza Wychowawczyni „zachęciła” do interwencji (po informacji o stopniu zagrożenia lawinowego i po tym, gdy zniknęliśmy w chmurach).  Panowie z GOPR-u wyjaśnili nam życzliwie, że nasza inicjatywa nie należy do tych godnych pochwały, że tam nie ma szlaku, że nasze przemoczone, adiadsowate obuwie i lekkie kurtki nie nadają się na takie podejścia, oraz, że mieliśmy znaczną szansę zejścia na dół razem z lawiną.  

Później Nasza Wychowawczyni ustaliła, że to ja byłem prowodyrem całego „zamieszania”.  Po powrocie z Zakopanego, Nasza Wychowawczyni poinformowała moją mamę, że ja nie pojadę już na żadną wycieczkę póki ona będzie Naszą Wychowawczynią.  Moja ocena ze sprawowania została obniżona do dobrej.  Jednak gdy wróciłem do szkoły po wakacjach, okazało się, że Nasza Wychowawczyni odeszła na ważne stanowisko w ministerstwie, a nam przydzielono nową wychowawczynię. I tak w II klasie też pojechałem na wycieczkę i też w góry….ale nie proponowałem już zdobywania śnieżnych szczytów.

W celu wyeliminowania wątpliwości, nie pochwalam zachowań wyżej opisanych, ani nie uważam ich za powód do dumy. Nie zalecam uczniom klas podstawowych i licealnych do pójścia w moje niepoprawne ślady.  Rozumiem też zastrzeżenia moich wychowawczyń, zakaz wycieczkowy i obniżoną ocenę z zachowania.  Nachodzi mnie jednak refleksja, że w tamtych czasach na „tylko dobrą ocenę z zachowania”, trzeba się było znacznie bardziej napracować.  Samo gadulstwo nie wystarczyło.

wtorek, 16 maja 2017

"Niezwyciężony" Lema - recenzja



Niezwyciężony – Stanisław Lem (I wydanie, 1964 r.)

Czy podobał Wam się film „Obcy decydujące starcie” (1986) reż. Jamesa Camerona?  A możePitch Black” (2000) reż. David Twohy, albo ”W stronę Słońca” (2007 r.) reż. Danny Boyle?  Jeżeli tak – do gustu przypadnie Wam także powieść „Niezwyciężony”.

Kosmiczny krążownik - Niezwyciężony - ląduje na pustynnej planecie Regis III z misją ratunkową dla załogi statku Kondor, która przybyła tutaj wcześniej, a z którą utracono łączność.  Horpach, dowódca wyprawy, ma użyć wszelkich koniecznych środków, aby ustalić, co stało się z załogą Kondora.  Tymczasem planetę zamieszkuje „postrobotyczny” organizm (nano-społeczeństwo) wrogo nastawiony wobec wszelkich istot.

W „Niezwyciężonym” otrzymujemy niezwykłą jak na Lema dawkę batalistyki i horroru.  Starcie człowieka, wyposażonego w najdoskonalszą technologię, z mechanicznym „społeczeństwem” planety Regis III, gdzie nie występuje już pojęcie interesu indywidualnego, a wszystko podporządkowane jest zbiorowości.  Ludzka odwaga, odpowiedzialność, honor (i chęć zemsty) - kontra pozbawiony emocji „puzzlowy” organizm, zdolny do eksterminacji wszystkich innych. 
W opowiadaniach - "Ja, robot" (wydanych w 1950 roku; sfilmowanych w 2004 roku), Isaac Asimov przedstawił ewolucję robotów posiadających sztuczną inteligencję. Jednocześnie sformułował trzy prawa robotyki, mających na celu wyeliminowanie możliwości skrzywdzenia człowieka przez robota. U Lema mamy jednak twór udoskonalany przez kolejne „pokolenia” robotów, przechodzących swoją własną ewolucję, z których pierwsze zostały stworzone najprawdopodobniej przez rasę inną niż ludzka.  W konsekwencji, a może właśnie w opozycji do „wariantu Asimowa”, fundamentalne prawa robotyki nie są tutaj respektowane.

Lem ujawnia zresztą przeciwnika powoli, poprzez abstrakcyjne ruiny budowli dawnych mieszkańców, pozbawione życia pustynne obszary, czy enigmatyczne pozostałości po członkach załogi Kondora.  Początkowo nie sposób ustalić, czy mamy do czynienia z organizmem żywym, mechanicznym, czy tworem hybrydowym.  „Obcy” ma swoją tajemnicę, a jej rozwikłanie będzie wymagało najwyższego poświęcenia. 

Wyjątkowa jest broń „obcych”.  Polega na redukowaniu umysłu ludzi (i nie tylko) do stanu niemowlęctwa, uniemożliwiając samodzielne funkcjonowanie, a w dalszym etapie prowadząc do autodestrukcji.  Na marginesie, rozważania nad skutkami przyznania dziecku (niemowlęciu) cech człowiek dorosłego (niemowlę-olbrzym) znajdziemy w „Solaris” Lema. 

Świat „obcych” określony jest przez neologizm – tj. jako nekrosfera, gdzie mechaniczne życie to w istocie twór „martwy”, pozbawiony uczucia strachu przed śmiercią, a przez to jeszcze trudniejszy do pokonania. 

Autor nie daje jednoznacznej odpowiedzi, w jaki sposób planeta Regis III została opanowana przez „obcych”.  Stawiane są pewne hipotezy, które w kontekście całokształtu wydarzeń wydają się trafne, lecz nie jedyne.  Czasami zastanawiam się, czy nie jest to może forma „robotycznego” systemu totalitarnego po wielowiekowej ewolucji, gdzie nie jest już możliwy bunt poszczególnych członków wobec ogółu, gdyż prowadziłby do zagłady wszystkich?  Gdy ta refleksja trapi mnie nadmiernie, sięgam po którąś z części trylogii Apostezjon Edmunda Wnuka-Lipińskiego, gdzie obalenie futurystycznego ustroju „całkowitej kontroli” może się obyć bez apokalipsy.

Starcie z obcymi przechodzi kolejne fazy, w której ludzie używają coraz bardziej zawansowanej broni.  Mamy rozpoznanie przeciwnika, sondy i samoloty obserwacyjne, małe roboty, większe roboty transportowo-bojowe, ochronne pole magnetyczne (niepozwalające na zniszczenie znajdujących się wewnątrz pola organizmów) i wreszcie atomowego terminatora – cyklopa, toczącego ostateczny bój z obcymi.  Miłośnicy pancernych starć z okresu II wojny światowej odszukają tutaj opis bitwy usytuowanej w scenerii górskiego wąwozu.  „Obcy” przyjmują strategię kamikadze, walkę aż do samozatraty, która choć łączy się z wysoka „ofiarą”, przynosi efekty.  To poświęcenie nekrosfery niejako zmusza niektórych członków załogi Kondora do rozważań na temat sensu zemsty wobec tworu pozbawionego uczuć i idei, czy sensu walki w ogóle.

Mamy też to, co najbardziej fascynowało mnie w „Obcym decydujące starcie” (który w opinii wielu czerpie garściami z prozy Lema).  W filmie osią fabuły jest misja ratunkowa dla ludzi zaatakowanych przez obcych na odległej planecie.  Ratunek dociera zbyt późno, a kolejne etapy pojedynków z obcymi zbliżają ludzi do nieuchronnej klęski, z której jedynym wyjściem jest ucieczka. Na zaawansowanym etapie filmu, gdy przewaga obcych nad ludźmi jest już przesądzona, członek-doradca misji ratunkowej - Ellen Ripley (grana przez Sigourney Weaver), postanawia ponownie zejść w podziemia planety (kopalnia), aby ratować jedynego ocalałego - dziewczynkę (która prawdopodobnie i tak już nie żyje).  Ripley nie może jednak zdecydować się na ucieczkę.  Obowiązek, poczucie odpowiedzialności (a może i instynkt macierzyński) dominują uczucie strachu.  Ta decyzja zapada po tym, gdy większość członków załogi misji ratunkowej zginęła już w kopalni, a pozostali zdają sobie sprawę, że prawdopodobieństwo wrócenia stamtąd żywym jest bliskie zeru. 
W „Niezwyciężonym”, na podobnym etapie historii, taką decyzję podejmuje zastępca kapitana statku - Rohan, po rozmowie z kapitanem (nawigatorem) Horpachem.  Ma odszukać część załogi Niezwyciężonego, wysłaną z misją zwiadowczą w wąwozy planety, w których rozegrała się zakończona porażką bitwa z obcymi.  Rohanowi będą zagrażać nie tylko obcy, ale także napromieniowane poatomowym starciem powietrze oraz „zredukowani ludzie”, traktujący śmiercionośną broń, w którą są wyposażeni, jak zabawki. Rohan ma w istocie nie tyle sprowadzić na statek potencjalnie ocalałych, ale raczej upewnić się, że wszyscy nie żyją, bowiem prawdopodobieństwo, że ktokolwiek ocalał, jak i prawdopodobieństwo ich odnalezienia, jest niewielkie.  To przedsięwzięcie podejmowane zostaje w sytuacji, gdy przewaga obcych została już ustalona, a wszelkie próby wyjścia z kręgu ochronnego pola siłowego (roztoczonego wokół statku - Niezwyciężonego) skończą się najpewniej śmiercią.  I tutaj (poza podobieństwami fabuły „Obcego” do „Niezwyciężonego”) nasuwa mi się porównanie z żołnierzami armii amerykańskiej, którzy (przynajmniej tak to przedstawiane jest na filmach) decydują się zawsze ściągnąć z pola bitwy swoich rannych kolegów, nawet w sytuacji gdy jest wysoce prawdopodobne, że sami zginą.  Decydują uczucia solidarności i wzajemnego zaufania, którego nie można nadużyć.  Także u Lema, powinność, obowiązek, ale też i pragmatyczna obawa przed reakcją reszty członków załogi na pozostawienie innych bez próby ratunku, narzucają Rohanowi decyzję, której raczej nikt nie chciałby podjąć.

W „Niezwyciężonym” autor nie daje ludziom możności nawiązania porozumienia z obcymi. Przyczyną tego stanu rzeczy nie jest jednak z pewnością konflikt idei, a raczej brak możności jakiegokolwiek wspólnego zbioru zasad pomiędzy „ludzką biosferą” a mechaniczną nekrosferą.  Tak też jest i w innej powieści autora "Eden", gdzie trudno stworzyć wspólny mianownik dla ludzi i ”społeczeństwa” opartego na biotechnologii oraz bioinżynierii.  Jednak w Niezwyciężonym, gdzie batalistyka i horror przeważają na filozofią, modus operandi „obcych” nakazuje traktować wszystkie inne organizmy „myślące” jako wroga, którego należy unicestwić, nim wróg unicestwi obcych.  Czy jednak ta taktyka nie jest typowo ludzka w konfliktach zbrojnych?  Czy w tej płaszczyźnie można twierdzić, że ludzkość znajduje się na wyższym poziomie rozwoju?

W drodze analogii do serii filmowej „Obcy”, chciałbym poznać dalsze losy Niezwyciężonego.  Wyobrażam sobie, że po latach, gdy Niezwyciężony wrócił już na Ziemię (czy inną planetę macierzystą), a dowódca Horpach zmarł, z Regis III dochodzi sygnał SOS.  Wyrażony najprostszymi środkami (np. alfabet Morse’a), nie ujawniający jednak nic ponadto.  Żadnego wyjaśnienia, czy komentarza.  Na pytania zwrotne z Ziemi, ktoś odpowiada wciąż jedynie nadaniem samego sygnału.  Jednocześnie, analiza nieorganicznych mikro próbek przywiezionych z Regis III, ujawnia ogromne możliwości zastosowania w przemyśle budowlanym, drogowym i kosmicznym.  Zarząd floty zwraca się do Rohana z prośbą o objęcie dowództwa nad ponowną wyprawą na Regis III.  Rohan zamierza odmówić, ale pozostaje dylemat moralny – co jeśli na Regis III ocalał ktoś z Niezwyciężonego?.  A także - czy z racji najwyższego doświadczenia – nie jest jego obowiązkiem objęcie dowództwa, aby ochronić kolejną misję przed losami Kondora.  Musi także pojawić się pytanie, kto wysyła sygnał SOS, skoro nie jest wyrażony w ludzkiej mowie, a jedynie w kodzie?  Czy zachodzi możliwość, że na Regis III, w okresie dziesięciolecia wyewoluował nowy organizm, zdolny do celowego ściągnięcia na planetę kolejnej ludzkiej załogi?  Czy obcy mogli wykorzystać pozostałości Kondora, cyklopa, a może człowieka, do stworzenia hybrydy? W jakim celu? Czy możemy wykluczyć, że zamiarem obcych nie jest w istocie przedostanie się na Ziemię?  Scenariusz jak w wielu firmach s.f., ale chętnie bym coś takiego przeczytał.

Recenzując książkę, nie można nie wspomnieć o audiobooku wydanym przez serwis Auditeka.pl ze wspaniałą narracją Krystyny Czubówny.  Chłodny, pozbawiony emocji głos narratorki, połączony z nienarzucającą się muzyką (a raczej odgłosami planety) doskonale nadaje się do komentowania wydarzeń na Regis III, a rozmowy Horpacha i Rohana - wyrażone w głosach Daniela Olbrychskiego i Marcina Kowalczyka - dobrze oddają klimat książki.  Pozostaje tylko wyrazić nadzieję, że kiedyś, na bazie książki powstanie film.  Za dobry scenariusz niewątpliwie otrzyma Oscara. 

Muszę też dodać, że lektura książki (podobnie jak i ta recenzja) może znużyć nastolatków w wieku poniżej lat dwunastu.  Trudne terminy, dysputy naukowe, neologizmy, czy brak konkretnej formy „potwora” z Regis III mogą zniechęcić młodego czytelnika. Starsze nastolatki, dla których zrozumiała jest już teoria ewolucji, wszechotaczająca nas nanotechnologia, idea poświęcenia, czy sens niepodważalności zaufania oraz którzy mają już pewne doświadczenia z ambitniejszymi obrazami s.f. niż np. „Transformers”, niewątpliwie docenią powieść.  Mój syn podjął próbę przeczytania książki w wieku lat dziesięciu i stwierdził, że to nie dla niego.  Zaleciłem aby wrócił do powieści za kilka lat.  Ciekawym jestem jak wówczas ją oceni.  Zresztą, wtedy powinien docenić już innych mistrzów gatunku, jak choćby Janusza A. Zajdla (i powiedzmy - „Cylinder van Troffa”, czy „Wyjście z Cienia”, w której obcy to - podobnie jak u Lema – mikroorganizmy funkcjonujące tylko w ramach zbiorowości), czy Franka Herberta i jego kultową „Diunę”.

czwartek, 4 maja 2017

Krzywo latający ręcznik




Błękitne Winogrona i koszmarny sen
Król Dionizy był wielkim miłośnikiem winorośli.  Przeto królewskie ziemie porastały najwyszukańsze winorośla, a poddanym nigdy nie brakowało: winogron, winogronowego soku, winogronowych ciast i innych winogronowatych wiktuałów.  Jednak najwspanialsze krzewy rosły tylko w pałacowym ogrodzie, za murem zwieńczonym kłami dzikich zwierząt, chronione od ciekawskich spojrzeń i owiane tajemnicą. Winogrona z tych krzewów były błękitne, przeznaczone tylko dla króla i jego rodziny.  Z tej właśnie przyczyny, król i jego następcy mieli krew błękitną.  Mawiano, że owe winogrona zdolne są leczyć wiele chorób, wprawiają w dobry nastrój, zapewniają uczucie spełnienia i satysfakcji z życia, a w snach pokazują pragnienia możliwe do spełnienia.  Byli i tacy co mówili, że sok z winogrona błękitnego wyciśnięty na włos zmarłej osoby, potrafi przywrócić duszę tej osoby z zaświatów.  Ale dusza ta będzie zła i kapryśna, tedy lepiej praktyki takiej poniechać.
Od lat króla Dionizego nawiedzał sen, w którym pewien perski monarcha unosił się na latającym dywanie nad miastem z tysiąca i jednej nocy.  Mieszkańcy patrzyli nań z zachwytem, a perski monarcha odpowiadał im niby to życzliwym uśmiechem, w którym jednak baczniejszy obserwator mógł doszukać się pogardy i niechęci do zapatrzonych weń ludzi.  W tym snie Król Dionizy wspinał się na dach najwyższego budynku w mieście i z zapałem oklaskiwał latającego Persa.  Wówczas ten podlatywał bardzo blisko króla i zachęcał go do wskoczenia z dachu budynku na dywan.  Gdy jednak tylko król oddawał skok, dywan nagle cofał się, a król spadał w dół, na bruk, goniony szyderczym śmiechem perskiego monarchy.
Gdy letni sezon na błękitne winogrona kończył się, a wraz z nim i owoce, sen przestawał Króla trapić, by jednak wrócić w kolejnym roku wraz z nowym sezonem na błękitne winogrona.  Każdego roku, budynek na którego dach wspinał się we snie Król, stawał się wyższy i wyższy, a upadek Króla dłuższy i straszniejszy.  Powiecie pewnie – „niech przestanie jeść błękitne winogrona – to minie i zły sen”.  Tak, ale jak przestanie jeść te winogrona, to nie będzie miał już błękitnej krwi, i znajdą się tacy co zarzucą, że nie jest prawdziwym królem.  Tą sytuację możemy zatem nazwać – dylematem, a więc rozterką duszy czy coś zrobić i czy nie, gdy każde z rozwiązań, ma swoje minusy i plusy.  Lub inaczej wady i zalety. 
Król postanowił zatem znaleźć takie rozwiązanie, które pozwoli mu dalej jeść błękitne winogrona, (jego ulubiony owoc), likwidując jedocześnie problem owego złego snu.
Lekarze, szpital i chybione terapie
Jako, że sen niezwykle Króla męczył, tedy Król zwrócił się o poradę do nadwornego lekarza.  Ten zaordynował napar z melisy i chmielu przed snem, oraz nacieranie czoła maścią ze smoły kleistej i zmielonego pancerza żuka relaksyka.  Niestety, sen dalej się powtarzał, przy czym dodatkowo, na szczycie dachu owego wysokiego budynku ze snu, Króla opanowywał straszna chwiejność i nóg poplątanie, prawa ręka przyklejała mu się na stałe do nasmarowanego maścią czoła, a nadto na ramieniu siadał mu wielki żuk, który ciężarem swym utrudniał jeszcze dodatkowo oddanie udanego skoku na dywan. 
Zapytano wówczas lekarza miejskiego, czy ma może jakąś lepszą receptę na trapiący Króla sen, niż zaordynowane przez lekarza nadwornego lekarstwo.  Lekarz miejski (człek pyszny i bogaty, ale też stale zakatarzony) uznał, że problem tkwi w mleku, którego Król był wielkim amatorem, a na które był prawdopodobnie uczulony.  Niestety, mimo poniechania mleka, sen powtarzał się dalej, uzupełniony teraz o wizję zarażonych potworną, strupiatą chorobą ludzi, ścigających z wyszczerzonymi zębami Króla na dach wysokiego budynku i zmuszających go do skoku w dół, ku nieskrywanej radości perskiego monarchy.
Wówczas Król zwrócił się po poradę do kolejnego lekarza, tj. lekarza okręgowego.  Lekarz okręgowy odbył studia aż na trzech uniwersytetach i był przekonany o nieomylności swoich diagnoz i proponowanych sposobów leczenia.  Dla podkreślenia ważności swej osoby, zwykł trzymać pacjentów, którzy przychodzili doń po poradę,  w poczekalni co najmniej 20 minut dłużej, w stosunku do uzgodnionej godziny wizyty, a gdy w końcu wpuszczał ich do gabinetu, zwykle na nich nie patrzył, tylko mówił – „proszę usiąść” – i przez kolejne 10 minut udawał, że zapisuje coś szalenie ważnego w zeszycie lekarskim. 
Lekarz okręgowy przetrzymał Króla tylko 10 minut w poczekalni, a bezcelowe notatki w zeszycie lekarskim sporządzał tylko pięć minut.  Uznał, że w ten sposób podkreśli, jak bardzo szanuje Króla.  Na pytanie Króla – „jak zaradzić sennemu koszmarowi?”, namyślał się długo, marszcząc przy tym czoło i dwukrotnie ściągając i zakładając okulary, aż w końcu stwierdził, że zły ów sen jest skutkiem nadmiaru jazdy konnej, która zbytnio trzęsie królewską osobą.  Król miał nieprzekonany wyraz twarzy, ale wówczas lekarz okręgowy dodał Królowi otuchy skromnym stwierdzeniem: „Wasza Wysokość, ja się nigdy nie mylę, a zaordynowane przeze mnie leczenie, zawsze przynosi poprawę”.
Jednak rezygnacja z jazdy konnej rozwinęła tylko senną fabułę o ognistego ogiera, który w szaleńczej ucieczce przed zarażonymi ludźmi unosił Króla na dach, po czym miast wskoczyć na dywan, przeskakiwał nad nim i wraz z Królem w dół spadał.  Wtedy lekarz okręgowy zaproponował Królowi tygodniowy pobyt w szpitalu.  Jednak, jak głosiła mądrość ludowa, w szpitalu leczyli z jednej choroby zarażając przy okazji dwiema gorszymi.  Także ze szpitala mało kto wychodził zdrów (a często w stanie gorszym niż przyszedł), a wielu zostawało tam do końca życia (które – jak można twierdzić „na szczęście” - nie trwało w szpitalu zbyt długo).  Ponadto, w miejskim szpitalu zatrudniano wyłącznie niemiłe pielęgniarki, które gasiły lampy jak pacjenci chcieli czytać, podawały jedzenie wywołujące niestrawności, a na prośby pacjentów o pomoc, odpowiadały jedna w drugą: „cicho! nie teraz, nie widzi, że jestem zajęta”, po czym szły do szpitalnej kuchni aby tam nacieszyć się miłymi ploteczkami i spożywaniem owocowej herbatki.  Trudno się zatem dziwić, że Król do szpitala pójść się nie odważył.
Ale, że koszmarnego snu śnić nie chciał, tedy miast spać, wędrował nocami po okolicy.  Pewnego wieczora zaszedł aż do odległej wsi.  Z obory usłyszał radosne głosy i donośne muczenie krowy.  Okazało się, że miejscowy weterynarz wyleczył właśnie najbardziej mlekodajną krowę z szaleństwa, w które popadła.  Objawy wskazywały, że krowa uważa się za kurę i z pastwiska (gdzie głównie szuka robaków) zawsze udaje się do kurnika, czyniąc tam wielkie spustoszenie.  Zaordynowana przez lekarza terapia trzech-środków: tj. kojącej muzyki, połączonej z masażami relaksacyjnymi i terapeutycznym monologiem, polegającym na mówieniu krowie co 33 minuty: „czujesz się świetnie, gdyż jesteś krową”, w tydzień przywróciła krowie pełne zdrowie.  Krowa przestała wydawać dźwięki przypominające gdakanie i ponownie zaczęła muczeć.  A tego właśnie wieczora po raz pierwszy od miesięcy wróciła z pastwiska wraz z innymi krowami i weszła do przeznaczonego dla niej pomieszczenia.
Sukces ten wprawił Króla w wielki podziw dla weterynarza, jego wiedzy i talentów.  „Skoro zdołał wyleczyć tak skomplikowany przypadek” – rozważał w duchu Król – „zapewne pomoże i mnie”.  Zwrócił się tedy Król do weterynarza z prośbą o poradę.  Weterynarz poprosił o sześć dni do namysłu.  Szóstego dnia przybył do pałacu i dał Królowi następującą receptę: „Wasza Królewska Mość musi zlecić uszycie latającego dywanu.  Dopiero bowiem posiadanie własnego latającego dywanu zapewni  Waszej Królewskiej Mości spokojny sen.  Skok na własny dywan zawsze się uda”.
Konkurs na wykonawcę latającego dywanu
Ogłosił przeto Król konkurs na stanowisko wykonawcy latającego dywanu.  Dział HR, a więc osoby, które zajmowały się zatrudnianiem pracowników dla Króla, postanowił stworzyć doskonałą listę wymagań wobec kandydatów na wykonawcę dywanu.  Po trzech dniach burzliwych narad, spisano genialne pomysły i wywieszono na afiszach umieszczonych w całym królestwie.  Od kandydatów (tj. osób ubiegających się o tę posadę) wymagano:
1.      co najmniej trzyletniego doświadczenia w pracy na podobnym stanowisku,
2.      potwierdzonego sukcesem w postaci jakiegoś latającego przedmiotu zdolnego unieść człowieka (przy czym w rachubę wchodziły nie tylko dywany, ale i wanny, stoły, krzesła, itp.),
3.      wyższego pięcioletniego wykształcenia magicznego na uniwersytecie dalekowschodnim,
4.      dwóch nieodpłatnych staży odbytych w instytucjach paranormalnych,
5.      znajomości biegłej co najmniej dwóch szczególnie trudnych języków obcych (których niemniej przy pracy używać nie zamierzano, gdyż żaden z poddanych Króla języków obcych zbyt dobrze nie znał, a i sam Król niewiele z obcej mowy mógł wyrozumieć),
6.      dyspozycyjności, tzn. gotowości do pracy ciężkiej od rana do wieczora i w nocy, bez przerw na posiłki. 
W zamian oferowano: niskie wynagrodzenie, zakwaterowanie (tj. zamieszkanie) w namiocie bez wygód, jeden bardzo skromny posiłek dziennie.  Twierdzono przy tym, że choć oferowane warunki pracy są wyjątkowo podłe, to niemniej sam zaszczyt  pracy dla Króla jest dostatecznym wynagrodzeniem.  Niestety nikt się nie zgłosił.  Widać sam zaszczyt pracy nie był dostatecznie motywujący (tzn. zachęcający).
Wobec tego w kolejnych konkursach obniżano wymagania, skutkiem czego zgłaszali się kandydaci niedostatecznie fachowi.  Pewien ubiegający się o rzeczoną posadę sprzedawca ze sklepu z męską galanterią proponował latający parasol, który jednak mógł tylko opadać, a że opadł zbyt szybko to i sprzedawca podczas prezentacji parasola kark złamał.  Inny kandydat wprawdzie uszył dywan z wełny owcy złotowłosej, ale dywan unosił się jedynie nisko i tylko przy bardzo silnym wietrze.  Nadto, testujący ów dywan królewski giermek został silnie pogryziony przez pchły, które dywan wybrały na miejsce swego zamieszkania. Twierdzono, że od owych pchlich ugryzień giermek dostał wielkich pryszczy na całym ciele i zaraził wiele osób, które już niewydobrzały.  Kolejny kandydat przyniósł dywan pięknie haftowany, który nawet wzleciał w górę na królewskich oczach, ale wykryto oszustwo, gdyż pod dywanem były uwiązane trzy bociany.  Te zaś na znak właściciela uniosły początkowo dywan, po czym wszystkie (z powodu wzajemnej do sobie niechęci) zaczęły lecieć w inną stronę, tak że pod pałacowym sufitem dywan pękł i w trzech częściach na ziemię opadł.   O innych kandydatach nie warto nawet wspominać, bo ich propozycje na latające dywany był takie, że ręce opadają.
Czarownik, prawnicy, a także - dlaczego warto produkować liche karety
Po kolejnych niepowodzeniach w znalezieniu wykonawcy latającego dywanu, król nakazał poszukać najznamienitszego w kraju czarownika, który podjąłby się tego zadania.  Po wielu miesiącach starań znaleziono takiego.  Zwał się Melcjusz, był człowiekiem zamożnym i szanowanym, czarownikiem z pokolenia na pokolenie, miał ładną żonę (też czarownicę), miłego syna (choć pechowca), był właścicielem licznych domów, w tym dwóch nad morzem, jednego w górach i jednego na pięknym jeziorem.  O karetach, statku dalekomorskim, modnych krawatach i spinkach do koszul nie wspominając. Nie chciał pracować na warunkach proponowanych przez Króla.  Prowadzono tedy długie negocjacje (czyli takie trudniejsze rozmowy) dotyczące wykonania dywanu i zapłaty za tę pracę.  Aby uniknąć bezpośredniej sprzeczki Króla z czarownikiem (co obrażałoby z jednej strony królewski majestat, a z drugiej powagę wykonywanego przez czarownika zawodu), w imieniu obu stron negocjacje prowadzili ich prawnicy.  Tzn. tacy co próbują poradzić coś z sensem, ale nie zawsze im wychodzi.  Stanowisko, a w zasadzie żądania Króla przedstawiał radca królewski, a stanowisko, a w zasadzie oczekiwania Melcjusza jego adwokat.  Jako, że obaj prawnicy byli wynagradzani za czas trwania negocjacji, tedy pragnęli aby negocjacje trwały jak najdłużej.  Im dłużej bowiem trwały negocjacje, tym więcej prawnicy zarabiali. Każdy z nich starał się zatem przedstawić warunki, których nie mógł zaakceptować drugi. 
Radca królewski żądał na przykład trzech dywanów, z których każdy miałby pomieścić w locie nie tylko królewską rodzinę ale i całą dworska służbę, zaś adwokat czarownika żądał aby termin wykonania dywanu ustalono na lat sto, a za wystarczające do potwierdzenia funkcji latania - utrzymanie się dywanu w powietrzu przez jedną minutę.  Jako, że negocjacje nie przyniosły spodziewanego efektu (tzn. prawnicy nie zdołali nic rozsądnego ustalić), wówczas Król wpadł w złość (szczególnie, że już wydał mnóstwo pieniędzy na ową obsługę prawną) i sam spotkał się z Melcjuszem (pomimo, że naruszało to majestat jednego i powagę drugiego …cokolwiek to znaczy). 
Jak już wiemy, czarownik zdawał się posiadać wszystko czego człowiek mógłby chcieć od życia, więc trudno było znaleźć odpowiednią dlań zachętę do wykonania królewskiego zlecenia.  Jednak było coś, czego Melcjusz w skrytości ducha pragnął.  Tym czymś były błękitne winogrona.  Jak już powiedziano, błękitne winogrona mógł jeść tylko Król i jego rodzina.  A że ród królewski zazdrośnie strzegł swego prawa do błękitnej krwi, tedy nikomu błękitnych winogron jeść nie pozwalano.  Gdy jednak Melcjusz odważył się przyznać, że dywan może wykonać tyko w zamian za dziesięć królewskich winogron, Król wyraził wstępną zgodę, choć zaproponował obniżenie wynagrodzenia do trzech winogron.  Aby nie sprzeczać się między sobą (co było poniżej ich godności) ustalili, że liczbę winogron należną za dywan i inne warunki wykonania dywanu uzgodnią reprezentujący ich prawnicy, którzy ciut mniej o godność własną dbali, a bardziej o pieniądze.
Ci spotkali się niebawem, aby ustalić: za ile winogron i w jakim terminie dywan zostanie wykonany, kiedy winogrona zostaną dostarczone i co jeśli będą zgnite, a także o ile winogron mniej otrzyma Melcjusz jeśli termin dostarczania dywanu nie zostanie dotrzymany.  Negocjacje ponownie utknęły w martwym punkcie, gdyż radca królewski proponował w zamian za dywan jedno nadgnite winogrono, zaś adwokat czarownika żądał jedenastu najokazalszych winogron, „płatnych” z góry (tj. przed dostarczaniem dywanu).  Wkrótce cierpliwość stracił czarownik, który był człowiekiem oszczędnym i nie chciał więcej wydawać na adwokata. Poszedł więc do Króla na spotkanie w cztery oczy.  Spotkanie udało się znakomicie.  Obaj zainteresowani uzgodnili:
- cena wyniesie: sześć winogron, z których żadne nie może być zepsute,
- trzy winogrona zostaną zapłacone z góry (tzn. zaraz po spisaniu umowy), a trzy pozostałe po dostawie dywanu,
- dywan zostanie dostarczony w ciągu dwunastu miesięcy,
- dywan będzie mógł jednocześnie unieść minimum trzech pasażerów, zapewni lot bezpieczny i przyjemny, będzie wznosił się i opadał na żądanie (tej na komendy: „leć” i „ląduj”), będzie mógł utrzymać się w powietrzu przez cały dzień bez odpoczynku, będzie szybki jak strzała, ciepły i przytulny,
- wreszcie, naprawy gwarancyjne (tj. gdyby dywan się zepsuł ) będą wykonywane przez siedem lat nieodpłatnie, co jednak nie obejmuje: frędzli ozdobnych, części dywanu pokrytej nicią czerwoną, naszywek z królewskim godłem, oraz lewego górnego rogu.  Tu zresztą zaszedł pewien niedostrzeżony przez Króla i czarownika problem – co będzie gdyby dywan leżał akurat tak, że lewy górny róg byłby prawym dolny rogiem?.  No cóż, nie zaprzątajmy sobie głowy tym przeoczeniem i dodajmy, że wymienione części dywanu miały być naprawiane odpłatnie, nawet gdyby zepsuły się zaraz po dostarczeniu dywanu.  Król zgodził się na te warunki naprawy dywanu, przyznając słuszność argumentom (tj. twierdzeniom) Melcjusza, że wszak sprzedawcy karet, również wyłączali z gwarancji (czyli nieodpłatnej naprawy) wybrane część karety, jak choćby: koła, dach i siedzenia.  Dzięki temu sprzedawcy karet mogli dostarczać kupującym karety z  lichymi kołami, dachem i siedzeniami, a na naprawach tych części (które naturalnie stale się psuły) zarabiali więcej niż na sprzedaży samych karet.  Podobnie szlachetna koncepcja (znaczy – pomysł) została podpowiedziana Melcjuszowi przez jego adwokata, który twierdził, że nie dość, iż otrzymają winogrona za sam dywan, to jeszcze szyjąc jego fragmenty z kiepskiej jakości materiałów, uzyskają znaczne wynagrodzenie (tym razem pieniężne) za powtarzające się naprawy dywanu, który Melcjusz może przecież uszyć tak, aby dywan stale się psuł. 
Umowę napiszesz szybciej jeśli grozi Ci ucięcie głowy
To co Król i Melcjusz ustalili w rozmowie, musiało zostać spisane na kartach papieru i podpisane przez Króla i Melcjusza.  Dopiero bowiem wówczas – jak twierdzili prawnicy – Król i Melcjusz zostaną związani umową i dopiero wtedy będzie przesądzone jak i kiedy latający dywan zostanie wykonany.
W ciągu kolejnych dni (które rozwinęły się w tygodnie) prawnicy podjęli próbę spisania umowy.  Ponieważ jednak otrzymywali wynagrodzenie tym większe im dłużej i im dłuższą umowę pisali, przeto pisali umowę i pisali, lecz ciągle dobrze spisać nie mogli.  Zresztą sami sobie bardzo w pisaniu przeszkadzali.  Co jeden napisał to drugi skreślił.  Radca królewski chciał, na przykład, aby za każdy dzień opóźnienia w terminie dostawy dywanu, ucinać Melcjuszowi  za karę jeden palec, a gdyby palców nie starczało to ucinać… (eee.., o tym już nie będą pisał).  Adwokat Melcjusza nie pozostawał dłużny królewskiemu radcy, żądając aby i Królowi ucinać jeden palec za każdy dzień opóźnienia w dostarczeniu winogron.  Pewnie te przepychanki trwałyby jeszcze długo, gdyby Król nie wydał w końcu dekretu, iż obydwaj prawnicy zostaną pozbawieni głów przez kata, jeśli Król nie otrzyma gotowego tekstu umowy w ciągu kolejnych dni siedmiu.  Dekret wywarł pożądany efekt, to znaczy prawnicy zdołali spisać ostateczną treść umowy, Król i czarownik założyli pod umową podpisy, a następnego dnia Melcjusz otrzymał trzy winogrona (jako połowę ustalonego wynagrodzenia).  Mógł zatem przystąpić do pracy nad latającym dywanem.
Niespełniona miłość Melcjusza
I tu trzeba powiedzieć słów kilka o niespełnionej miłości Melcjusza.  Jak już wiemy, Melcjusz pochodził z bogatej rodziny czarowników z dziada pradziada.  Wykształconej, pachnącej, używającej wyszukanych słów, czytającej dobre książki i wybitną poezję, bywającej regularnie w teatrze i operze, a za przyjaciół mającej tylko równych sobie. Taka rodzina uważa się za lepszą od innych (mówiąc o tych innych „pospólstwo”), zawsze podróżuje pierwszą klasą i nocuje w najlepszych hotelach (jak Milton, Ricol, czy Feraton).  Taka rodzina nie pozwala aby jej członek miał za małżonka kogoś z pospólstwa.  
W młodości, Melcjusz, podobnie jak jego przodkowie, pojechał kształcić swe umiejętności magiczne, na Uniwersytecie Dalekowschodnim.  Tu poznał zdolną i piękną dziewczynę, Jagę, która również studiowała na tym Uniwersytecie.  Jaga była jednak biedna, nie czytała poezji, w teatrze nie bywała (nie miała wystarczająco pieniędzy, a zresztą mówiąc szczerze mało ją sztuki teatralne interesowały), a za naukę na Uniwersytecie płaciła pieniędzmi, które sama zrobiła ciężką pracą treserki lwów i tygrysów.  Mimo tych niedostatków w pochodzeniu dziewczyny, Melcjusz oświadczył się Jadze, a ta zgadzając się zostać jego małżonką zawiązała na jego palcu serdecznym, swój czarny włos, co było tradycyjną formą przyjęcia oświadczyn w rodzinie Jagi.  Melcjusz musiał jednak uzyskać zgodę swoich rodziców na ślub z Jagą.  Brak tej zgody mógłby spowodować ich gniew, a że rodzice Melcjusza byli czarownikami, przeto nie można wykluczyć, że Jaga zostałaby zmieniona w żabę, co uczyniłoby ślub nieważnym.  Wszak nie można mieć żaby za małżonkę. Przeto Melcjusz obiecał dziewczynie, że zgodę uzyska, wróci w ciągu miesiąca, wezmą ślub, urządzą wspaniałe wesele, będą mieli dzieci, a życie Jagi usłane zostanie różami i aksamitem.  Jakże Jaga się cieszyła na tę myśl, z jaką nieskrywaną satysfakcją mówiła serdecznym koleżankom: „Wyobraźcie sobie, że będę żyła jak księżniczka, a Wy dalej jako pospólstwo.  Czy to nie wspaniałe?”.  Trudno ocenić, czy koleżanki podzielały radość  Jagi z owej dobrej nowiny.
Ale co za pech!.  Rodzice Melcjusza na ślub z Jagą się nie zgodzili.  Melcjusza na trzy miesiące w wysokiej wieży uwięzili, gdzie czekał uwolnienia przez dzielną księżniczkę Jagę, ale się nie doczekał.  Jaga zaś, gdy Melcjusz na czas nie wrócił, w wielką rozpacz popadła, tym większą, że wraz ze zniknięciem Melcjusza rozwiewały się jej nadzieje na dokuczanie mniej szczęścia mającym koleżankom, jazdę złotą karetą, mieszkanie w pałacu i spełnienie różnych fanaberii.  Nie sprzyjały też jej nastrojowi pytania życzliwych przyjaciółek: „Ach gdzie Twój książę?, Czyżby dyla dał?, czyżby czmychnął niczym kot przed myszą”? Choć pytanie o czmychanie kota przed myszą wydaje się dziwnie poprzestawiane, nie ma najmniejszego wpływu na sytuację Jagi.  Trzeciego miesiąca Jaga bowiem zmarła z wielkiego zawodu i głęboko zranionego serca.
Melcjuszowi został po niej tylko włos.  A rok później, gdy już pocieszył się hucznymi biesiadami, tańcem, swawolą i zmienianiem ludzi w różne gady i płazy, rodzice wybrali mu małżonkę. Bogatą damę z domu z magicznymi tradycjami. Choć nigdy jej tak jak Jagi nie pokochał, to darzył sympatią i szacunkiem, bo małżonka okazała się kulturalna, ładna (może nie nadmiernie), spokojna, pracowita, pomocna, troskliwa dla dzieci, miła dla służących, mądra, a nadto bardzo uzdolniona czarodziejsko.
Szycie dywanu
No dobrze, a teraz wróćmy do szycia dywanu.  Jak pamiętamy, Król i Melcjusz zawarli umowę pisemną, i czarownik z góry otrzymał trzy błękitne winogrona.
Przeto Melcjusz zabrał się do pracy z wielkim zapałem.  Nie spodziewał się większych trudności, gdyż w przeszłości nadawał już zdolności latania innym przedmiotom martwym, m.in.: karecie, wannie i łodzi.  Wprawdzie latającego dywanu wcześniej nie wykonywał, ale co to za sprawa dla zdolnego czarownika.
Przygotował wypróbowane składniki: tj. sproszkowany ząb kury pływającej, oko szczura zielonego ze skłonnością do tycia, nić Ariadny mocno zwietrzałą, trzy łyżeczki soli kuszącej, sierść kozy czarnej cierpiącej na depresję, wełnę owcy złotowłosej, czarne pióra ptaków różnorakich i szereg innych składników na wspomnienie których krew w żyłach zamarza lub/i pojawia się nieznośne uczucie obrzydzenia.  Trudno, taki fach.
W czasie pracy nad dywanem, w jednej z szuflad swojego warsztatu Melcjusz znalazł włos Jagi.  Z chęci godnego upamiętnienia Jagi, postanowił ów włos wszyć w dywan, aby ta maleńka po Jadze pozostałość mogła wraz z Królem szybować wśród obłoków.
Choć pracował długo i wytrwale, dywan bardziej przypominał ręcznik, był niezbyt duży (trzy osoby siedzące z trudem się na nim mieściły), cienki i … co trzeba stwierdzić bez ogródek – nieładny.  No cóż, Melcjusz nie był z zamiłowania krawcem, gust miał raczej nienajlepszy, ubierał się niekorzystanie (to znaczy ubiór uwypuklał jego wady – jak np. spory brzuch, a ukrywał zalety…hmmm, w tym momencie nie mogę żadnej wskazać), a projektanta dywanów zatrudnić do pomocy nie chciał, bo był raczej skąpy. Miał wprawdzie asystentów-magików, ale tych o zdanie nie pytał, a opinie ignorował (lekceważył – znaczy).  Asystent magika miał raczej za zadanie podawać nici, sprzątać w warsztacie i szukać potrzebnych składników.  Przeto asystentami magików zostawali zwykle ludzie o niskich aspiracjach (czyli oczekiwaniach od życia), obdarzeni przez los ciągotą ku chybionym wyborom i niesfornym wybrykom.
Melcjusz, studiując magiczne księgi, znalazł przepis, wedle którego posmarowanie brzydkiego materiału sokiem z winogrona błękitnego uczyni ten materiał pięknym.  Długo Melcujsz nie chciał sięgać po ten środek, gdyż sam planował winogrona zjeść, aby uchronić się na przyszłość od: złego humoru, duszy rozterek, myśl przykrych i niepowodzeń, wreszcie (co najważniejsze) zyskać choć na krótko królewską krew błękitną.  Jednak wobec braku innych pomysłów na uczynienie dywanu ładnym, wycisnął w końcu sok ze wszystkich trzech winogron, które otrzymał od Króla, na przygotowany dywan. 
Początkowo dywan zgęstniał, powiększył się, nabrał blasku i kolorów, by jednak po chwili zupełnie zczernieć, zostawiając po środku jedynie sylwetkę małego, błękitnego, płaczącego ptaka, wokół którego nóżki wiła się długa, zielona i tłusta gąsienica.
Zmartwił się Melcjusz bardzo tą przykrą niespodzianką, ale, że mijał już termin na dostarczenie Królowi latającego dywanu, przeto poniechał prac nad wyglądem, a skupił się na funkcji latania.  Wsiadł więc Melcjusz na dywan i nakazał: „leć”. Początkowo dywan pięknie się wznosił i opadał, szybował równo nad miastem niczym albatros, przyspieszał gdy Melcujsz tego chciał, to znów płynął łagodnie wśród obłoków, jednak tuż przed lądowaniem nagle się wykrzywił, ustawił pionowo jak ściana w pokoju, załopotał niczym żagiel uderzony huraganowym wiatrem i Melcjusz spadł na ziemię, posiniaczył się i przez tydzień kulał na prawą nogę. 
Na wszelki wypadek, kolejną osobą, która miała sprawdzić „lotność” dywanu, był asystent Melcjusza, niejaki Gniewko.  Ten twierdził, że dywan jest zbyt cienki, zbyt mały i bardziej przypomina ręcznik, a pomny wypadku Melcjusza nie chciał początkowo zgodzić się na testowy lot.  Gdy jednak Melcjusz zaoferował Gniewkowi jako nagrodę za lot oko cyklopa (bardzo cenione wśród magików), Gniewko z ociąganiem wszedł na ręcznik, wypowiedział formułę „leć”, a ręcznik (o przepraszam – dywan) wzniósł się w stronę nieba.  Leciał równo, słuchał poleceń Gniewka (w prawo, w lewo, w dół, do góry, niżej, wyżej, itd.) i wszystko wydawało się działać dobrze.   Gdy jednak przelatywali  nad okoliczną przepaścią, ręcznik wykrzywił się nagle, załopotał z furią i mimo, że Gniewko wczepił się weń silnie, dawno nie obcinanymi paznokciami, strącił go w końcu w przepaść.  Gniewka już nie odnaleziono.
Melcjusz odprawiał nad dywanem zaklęcia, smarował maściami uspokajającymi, na słońcu trzymał, na bryzę od morza wystawiał, rosą skrapiał….nic nie pomagało.  Kolejni asystenci Melcjusza (który sam przezornie latać już nie chciał) spadali z ręcznika, nabawiając się siniaków, czasami łamiąc nogi czy ręce, a w najcięższych przypadkach ginąc bezpowrotnie.  Ci co przeżyli,  opowiadali o ręczniku innym, tak, że w końcu nikt już prób latania ręcznikiem podejmować nie chciał.  Wsadzał przeto Melcjusz na ręcznik psy i koty, ale ręcznik wiąż się wykrzywiał i łopotał, także zwierzaki różne przykre wypadki spotykały. Wkrótce z okolicy uciekły wszystkie psy i koty, a inne zwierzęta na widok Melcjusza czmychały w las głęboki.  Zaczęło towarzyszyć Melcjuszowi nieustanne wycie i jęk psów połamanych, rozdzierające miauczenie kotów posiniaczonych, przerażone kur gdakanie i kruków nieprzychylne krakanie. 
A Melcjusz wciąż nie wiedział, czemu jego dywan takich szaleńczych wolt dokonuje, takie okropne fikołki kręci, tak nieprzyjaźnie łopocze.   Zapytacie - co się zatem stało? Otóż sok z błękitnych winogron, w połączeniu z włosem dziewczyn zmarłej z niespełnionej miłości, która włos ów zawiązała w dowód oświadczyn przyjęcia na Melcjuszowym palcu, zaklął złą część duszy Jagi w latającym ręczniku. A złamana przez Melcjusza obietnica ślubu, przekształcił ją w kapryśne, złośliwe, cierpiące monstrum, które mogła zmienić tylko miłość spełniona, to jest taka którą Jaga kogoś ponownie obdarzy, a ten ktoś ją.
Duchowi Jagi, zaklętemu w ręczniku, a i owszem - niektórzy  asystenci i współpracownicy Melcjusza, sprawdzający lotność ręcznika - początkowo się podobali. Ale, że była kapryśna i zmienna, wtedy dość szybko zmieniała zdanie i jednego po drugim zrzucała z wysokości.  W każdym jakieś znaczne wady widziała.  Jeden miał brzydkie buty, inny brudną koszulę, kolejny dziurawe skarpety, trzeci nucił pod nosem jakąś niestosowna piosenkę, koty i psy pchły miały…..słowem zawsze był jakiś istotny powód aby pasażera czy to na bruk, czy w przepaść, czy do rwącej rzeki zrzucić. A Melcjusza kochać już nie mogła za cierpienie, którym ją doświadczył.
Melcjusz próbował szyć inne dywany, ale czy to duch Jagi zaklęty w ręczniku, czy to spadek zdolności magicznych, czy kryzys mocy twórczych, sprawiły, że żaden z innych uszytych dywanów latać nie chciał. 
Przeto Melcjusz wciąż wracał do udoskonalania ręcznika.  Nie mógł jednak pojąć, że to włos Jagi wszyty w ręcznik powoduje niepewność lotu i znaczne ryzyko obrażeń cielesnych dla pasażera.  A, że ręcznik był czarny, to i czarny włos Jagi zupełnie nie wyróżniał się z całej kompozycji.  Sama tylko Jaga wiedział, że włos wszyty jest wokół skrzydełka małego ptaka, którego sylwetka znajdowała się pośrodku ręcznika.  I tylko usunięcie tego włosa, mogło wepchnąć ducha Jagi z powrotem w zaświaty, a ręcznikowi stabilność lotu przywrócić.
Upłynął czas na dostarczanie dywanu
Minęło dwanaście miesięcy na dostarczenie Królowi dywanu, ale jak wiem dywan nie był gotowy. Melcjusz słał przeto do Króla listy z uprzejmymi prośbami o wydłużenie terminu.  W końcu jednak Król stracił cierpliwość i posłał do Melcujsza swojego namiestnika, aby ten sprawdził postęp prac nad dywanem.  Na kategoryczne żądnie namiestnika, Melcjusz okazał dywan.  Namiestnik spurpurowiał z oburzenia i rzekł:
- „Ów „dywan”, szanowny panie Melcjuszu, mógłby zapewne służyć jako ręcznik dla parobka, ale nie jako latający środek transportu dla jego Królewskiej Mości.  Ciekawe, czy chociaż lata?”. 
„Naturalnie, że lata” – odparł Melcjusz i natychmiast pożałował swych słów, gdyż namiestnik postanowił sam się o tym przekonać.  Mimo gorących próśb Melcujsza, namiestnik wszedł na ręcznik i powiedział „leć”.  Ale ręcznik leżał i udawał, że latać nie umie.  „No leć” ponaglał namiestnik, ale ręcznik dalej leżał, unosząc tylko niemrawo raz lewy róg, raz prawy, jakby próbując zebrać się do walki, na którą już nie miał sił.  Gdy jednak namiestnik chciał zejść z ręcznika, ten nagle owinął się wokół niego, uniósł go nieco do góry i usiłował udusić.  W ostatniej chwili pochwycony przez Melcjusza (który oddał skok wysoki i rozpaczliwy), ręcznik wraz z namiestnikiem został ściągnięty na dół, a następnie – nie bez trudności – uwolniono namiestnika – z wężowego uścisku ręcznika. 
Namiestnik dwa dni dochodził do siebie, po czym wrócił do Króla i opowiedział o ręczniku.  Nie brakowało w tym opowiadaniu słów gorzkich i opinii niepochlebnych typu: ”szkaradny”, „dusiciel”, „nielot”, „paskudnik”.
Król rozgniewał się bardzo, bo w królestwie obowiązywała zasada, że umowy powinny być dotrzymywane.  Rozkazał więc pochwycić Melcjusza, uwięzić w lochu, a przedtem obciąć mu palce u prawej dłoni.  Na wieść o królewskim rozkazie, Melcjusz uciekł.  Rozesłano za Melcjuszem listy gończe z podobizną dość szpetną, o co Melcjusz miał do Króla uzasadnione pretensje.  Ale złapać czarownika nie jest łatwo.  Melcujsz z pomocą czarów, a to zmieniał wygląd, a to znowu znikał niczym mgła, a to w jaskini pomieszkiwał.  Ale i Król darować mu winy nie chciał.  Zaangażował innych czarowników do szukania Meljusza magicznymi sposobami.  W końcu Melcjusz tak się tułaczką i niewygodami zmęczył, że na ręcznik, który ze sobą nosił wsiadł i lecieć kazał. Ręcznik go do domu poniósł i nad domem z wielkiej wysokości na bruk zrzucił, tak że Melcjusz zmarł.  Zaś ręcznik w domu Melcjusza, w którym teraz syn jego wraz ze swą żoną mieszkał, na wieszaku się zawiesił i na dalszy przebieg wypadków cierpliwie czekał.


Z ojca na syna
Ale Król, choć już sędziwy, nieustępliwy był.  Skoro Melcjusz z umowy się nie wywiązał, nakazał synowi Melcjusza, Baltazarowi, dostarczyć latający dywan, pod rygorem kary lochu i ucięcia palców.  Radca królewski wprowadził bowiem w umowie zapis (pisany małymi literkami), że gdyby Melcjusz zmarł przed dostarczaniem dywanu, dywan dostarczyć ma jego syn lub córka, a gdyby i synowi się nie udało, to wnuk lub wnuczka, i tak dalej, aż do skutku.  Zaś gdyby Król zmarł, dywan miał zostać dostarczony jego synowi, lub synowi jego syna, i też tak dalej, aż do skutku.
Baltazar, chcąc nie chcąc, do pracy nad krnąbrnym ręcznikiem przystąpił.  Dodać przy tym trzeba, że Baltazar nie miał w życiu szczęścia.  Czego się bowiem nie podjął, kończyło się niepowodzeniem.  Początkowo nie chciał być magiem.  Pragnął zawodu z krwi i kości, z ognia i żelaza, prawdziwie męskiego i został kowalem.  Przedkładał fach konkretny i rzeczowy, nad zaklęcia, czary i inne sprawy niepoważne. Robił dla koni podkowy.  Ale podkowy był tak krzywe, że konie nogi łamały.   
Przeto Baltazar zmienił zdanie w kwestii zawodu prawdziwie męskiego i postanowił zostać skrzypkiem, ale od jego muzyki słuchacze głuchli. 
Później postanowił zostać tzw. inwestorem, to znaczy dawał pieniądze innym ludziom, którzy – w jego ocenie - mieli dobry pomysł na realizację (tj. spełnienie) jakiegoś przedsięwzięcia (tj. zamiaru).  W zamian, gdyby pomysł udało się zrealizować, miał otrzymać część pieniędzy zarobionych przez pomysłodawców.  I tak dał raz pieniądze kilku młodym niby-lekarzom (zwanym – rehabilitantami), którzy chcieli leczyć ludzi z bólów nóg i kręgosłupa.  Ci, za pieniądze Baltazara, zbudowali luksusową klinikę, i wstawili do niej piękne meble. Wkrótce się jednak okazało, że zaaplikowane, tj. zastosowane przez rehabilitantów metody leczenia, u większości pacjentów bóle nasilały, a część z nich w ogóle przestała chodzić. Pacjenci żądali aby sąd rehabilitantów ukarał.  Sędzia, zachęcony przez pacjentów licznymi darami (w tym skrzynką jabłek, toną cukru i trzodą chlewną) wydał wyrok surowy, nakazujący połamać rehabilitantom nogi.  Wówczas rehabilitanci uciekli, a przekazane im pieniądze Baltazar stracił. 
Potem Baltazar dał jeszcze pewnym ubogim dziennikarzom pieniądze na założenie gazety.  Ale dziennikarze pisali historie tak kłamliwe i tyle osób w swych artykułach obrażali, że kazano ich wtrącić do więzienia.  I ta więc inwestycja nie powiodła się Baltazarowi.  Od tej pory wiedział już, że jemu i tak nic się nie uda.
Sami powiedzcie, jak zatem mogła skończyć się naprawa latającego krzywo ręcznika przez naszego Baltazara?
Baltazar z dumą pokazuje ręcznik Królowi
Ale, że Baltazar wyjścia nie miał, bo zawarta przez ojca umowa zmuszała go do wykonania ręcznika, tedy bez nadziei i z oczyma załzawionymi do pracy nad krnąbrnym ręcznikiem przystąpił.
Za radą mamy czarodziejki, udał się nawet Baltazar do pani Melissandry, która każdy zły nastrój i każde nadmierne rozdygotanie nerwów uleczyć umiała.  Pani Melissandra sporządziła specjalną maść kojącą, którą ręcznik nasmarowano.  I jak ręką odjął, ręcznik zaczął latać prosto i stabilnie, pasażerów nie dusił, lecz od wiatru i niepogody chronił.
Ogłoszono tedy sukces i Baltazar dumny jak paw, z tego niespodziewanego osiągnięcia, sam Królowi ręcznik zawiózł.  Prezentację zdolności latających ręcznika ustalono na niedzielę.  Na przypałacowym placu, gdzie prezentacja odbyć się miała, zgromadził się wielki tłum.  Pierwszy lot miał odbyć królewski adiutant.  Ręcznik pięknie się spisywał, według instrukcji adiutanta opadał się i wznosił, to przyspieszał to zwalniał, a lot miał stabilny i pewny. Ale gdy wznieśli się nad pałacową wieżę, zakończoną ostrą szpicą, ręcznik wykrzywił się, załopotał wściekle, a adiutant spadł wprost na ową szpicę, na którą spodniami się nabił i wsiał tam trzy dni.  Dopiero nadzwyczaj skomplikowana akcja ratunkowa, z wykorzystaniem najdłuższych w królestwie drabin i najlepszych wspinaczy górskich pozwoliła adiutanta z wieży uwolnić. Mówią, że adiutant zmysły postradał, na wszelkie pozdrowienia i pytania, odpowiadał tylko: „bzzzybzzyy-bzyyy”.
Zaś Baltazar idąc w ślady ojca, dzielnie czmychnął, nim go do lochu wtrącono, ręcznik wraz ze sobą zabierając, aby dalej nad nim - bez przekonania lecz ze strachu przed karą - pracować .
W lokalnych gazetach pisano różnie o tym wydarzeniu.  W jednej, przychylnej Baltazarowi (ponoć był jej współwłaścicielem), głoszono – „Wielki sukces, dywan jednak lata!.  Adiutant przeżył i ma się dobrze!.  Potrzeba nam więcej takich Baltazarów!”. W innej (ponoć bliższej Królowi i hojnie obdarzonej jego pieniędzmi) czerwone tytuł informowały:  „Morderczy ręcznik! Jaki ojciec oszust taki i syn.  Baltazar człowiek-porażka!.  Adiutant oszalał i wkrótce umrze!”.
Król Faruk każe wiedźmie Sasance dokończyć dzieło dziadka
Król Dionizy wkrótce po prezentacji ręcznika zmarł, zaś rządy w kraju objął jego syn - Faruk.  Ten kazał Baltazara ścigać.  Baltazar ukrywał się przez lata, ale w końcu zmęczony ucieczką wsiadł na ręcznik, a ten go do domu poniósł i nad domem z wielkiej wysokości na bruk zrzucił, tak że Baltazar zmarł.  Potem w domu Baltazara, w którym teraz jego córka mieszkał, na wieszaku się zawiesił i czekał cierpliwie na dalszy rozwój wypadków.
Wówczas król Faruk zażądał aby córka Baltazara – Sasanka - dostarczyła latający dywan pod rygorem wtrącenia do lochu i ucięcia palców.  Córka Baltazara od małości wykazywała się niezwykłą brzydotą i podłością charakteru (co niemal zawsze jedno z drugi współwystępuje), tedy już wieku lat trzynastu mówiono o niej - Wiedźma.  Chętnie popełniała czyny odrażające.  Radość i siły witalne czerpała z niepowodzeń i krzywd innych ludzi.  Jak można się było tego spodziewać, upodobania Sasanki bardzo przypadły do gustu złemu duchowi Jagi zaklętemu w ręczniku.  Czegoż to one wspólnie nie wyczyniały.  Na przykład, w czasie obrad ważnych mieszkańców stolicy królestwa (zwanych „radnymi”) zrzuciły wielki głaz na miejski ratusz, także wielu radnych zostało tam już na zawsze, do podłogi wielkim głazem przygniecionych.  Złośliwi twierdzili, że dobrze się stało, bo wielu radych tak się do swej ważnej funkcji w ratuszu przywiązało, że teraz będą tam już na stałe.  Inni dodawali, że w zasadzie nie ma się czym martwić, bo radni ponoć debatowali (tzn. rozmawiali ze sobą w sposób kłótliwy i niechętny) na temat podniesienia w królestwie opłat za wodę.
Sasanka, rozkazem króla Faruka wcale się nie przejęła, gdyż z zasady żadnych umów nie dotrzymywała, po czym  w ślad za dziadkiem Melcjuszem i ojcem swym Baltazarem uciekała przed Królem po całym kraju.  Przy tym, przysparzała ludziom trosk tak wielu, iż obdarzono ją powszechnym uczuciem nienawiści, dzięki czemu Sasanka z każdym dniem piękniała i w siły witalne rosła.
Ale król Faruk ścigać ją kazał całej armii żołnierzy, czarowników i łowców głów, a złapanej język uciąć i w lochu do końca życia trzymać.  Za złapanie Sasanki obiecywał wór złota.  Tedy Sasankę ścigali nie tylko ludzie uczciwi, ale także wszelkiej maści szubrawcy i potępieńcy jej podobni.  Choć wielu swych prześladowców Sasanka w szczury zmieniła, choć wielu pozbawiła rozumu i pamięci, choć niejeden przez nią żywota w obskurnym szpitalu dokonał, w końcu jednak Sasankę otoczono i związano. Wówczas  Sasanka, w swych ostatnich przed ucięciem języka słowach rzuciła urok na dowódcę armii żołnierzy, którzy ją pochwycili, kazała mu na ręcznik wsiąść, a ręcznikowi rozkazała:  „leć i lataj z nim po cały świecie aż z wyczerpania i niedostatku zemrze”.
Ręcznik z dowódcą żołnierzy poleciał najpierw do Teheranu, potem do Bagdadu, dalej do Damaszku, stamtąd nad Morze Martwe, później zawirował, zakręcił i poleciał w Himalaje i tak długo z dowódcą latał, aż ten zmarł z wyczerpania, nieopodal sklepu pewnego typka spod ciemnej gwiazdy.  Ten nic nie mówiąc nikomu, w jakich okolicznościach ręcznik znalazł, sprzedał ręcznik kupcowi z Rosji (nic nie wiedzącemu o jego latających przymiotach). Kupiec ręcznik sprzedał bogatemu producentowi karet, a gdy ten zmarł ze starości ręcznik odziedziczyła jego córka. Potem ręcznik trafił na śmietnik (gdzie się świetnie nadawał), ale ze śmietnika zabrał go pewien właściciel myjni karet, jako szmatę do ochrony karet przed kurzem. I tak długo jeszcze ręcznik zmieniał właścicieli, aż do Polski do Kołobrzegu nad morze trafił.  Dodać przy tym trzeba, że póki nikt nie mówił do ręcznika - „leć”, ręcznik pozostawał zwykłym, starym, czarnym ręcznikiem, bez magicznych zdolności.  Dopiero gdyby ktoś kazał ręcznikowi latać, ten odzyskałby dawną, nieposkromioną chwiejność nastrojów i zmienność kierunków.
Chytry Straganiarz
Ale wróćmy do Kołobrzegu, gdzie ręcznik po z górą trzystu latach trafił i wisi w letni dzień, wśród innych plażowych ręczników na jednym ze straganów, przy nadmorskiej promenadzie.  Właściciel straganu, człek o wyglądzie chytrym i nieprzyjemnym i takimż charakterze,  zachwala swoje artykuły, miłym uśmiechem zachęca do kupna, zapewnia o jakości i rzetelności wykonania, choć wie, że produkty są kiepskiej jakości i niewątpliwie do końca lata wszystkie się rozlecą i zmarnieją. 
Straganiarz artykuły kupuje w składzie staroci, czyści, nieco odnawia i sprzedaje za dziesięć razy więcej niż kupił.  Ma sporo przeterminowanych napojów i lekko rozpuszczonych lodów, które nie nadają się do spożycia, ale które cieszą się wielkim wzięciem bo jest ciepło.  Skutki tego spożycia zanieczyszczają potem okoliczne wydmy, ale nie jest to zmartwienie chytrego straganiarza. Najmilszy jest naturalnie dla dzieci, gdyż wie, że jeśli zachęci dziecko do kupna którejś z rzeczy, dziecko przekona do tego rodziców, nawet gdyby rzecz ta była najmniej potrzebnym, najmniej sensownym i w szczególności o wiele za drogim nabytkiem.  Lubi też sprzedawać rzeczy dzieciom, które przyjechały nad morze na kolonie i obozy.  Te mają własne oszczędności, wybierają artykuły najpodlejszego gatunku, a co ważne - można je oszukać przy wydawaniu reszty.
Zosia i pokochany ręcznik
Obok opisanego straganu przechodzi właśnie Zosia wraz z tatą i mamą.  Zatrzymuje się i prosi o ręcznik, na którym mogłaby zarówno leżeć na plaży, wycierać się po kąpieli w morzu, osłonić się od wiatru i fikać fikołki. 
„Czyli chodzi ci o duży ręcznik, taki dywano-ręcznik?” - dopytuje półżartem sprzedawca i uśmiecha się przebiegle.  Ma bowiem właśnie dziesięć  ręczników, które odkupił z domu spokojnej starości, uprał niestaranie w szarym mydle i liczy na znaczy na nich zarobek.  
Zosia skwapliwie potwierdza i po długim namyśle wybiera czarny, duży ręcznik z błękitnym, załzawionym ptakiem pośrodku i zieloną stonogą owinięta wokół jego nogi.  Tata - czego domyślamy się z miny – nie pochwala wyboru córki, a mama (znana w rodzinie zołza i krzykaczka) nie ogranicza się tylko do grymasu, ale mówi wprost -„w sam raz do trumny!”.  
Zosia, wiele cech charakteru dziedzicząc po swojej mamie, lubi obstawiać przy swoich wyborach (także tych nietrafnych) i ma na każdy temat swoje zdanie, z którym się całkowicie zgadza.  Nie rezygnuje zatem z wyboru.  W końcu, po dalszej wymianie zdań pomiędzy córką, matką i ojcem na temat bezguścia i tandety, oraz po długich targach o cenę (między Tatą a sprzedawcą) -  ręcznik zostaje kupiony.  Tata odnosi wrażenie, że znacznie przepłacił, a sprzedawcy wydaje się, że wziął trochę za mało, bo tak zwane „przebicie” (czyli zarobek) było tylko pięciokrotne. Mama chowa twarz pod wielkim kapeluszem i okularami, w których przypomina nabzdyczoną muchę. Ale Zosia jest bardzo zadowolona.  
Aby jeszcze odrobinę pognębić mamę, krzyczy z entuzjazmem: „To najwspanialsza i najpiękniejsza rzecz jaką mam” i „ Kocham mój nowy ręcznik”.  Widząc kwaśną minę Taty dodaje: „Tato to najlepsza inwestycja jakiej dokonałeś”.  Tata oschle odpowiada – „Wolałbym raczej zainwestować w puszkę piwa.” Zosia nabiera powietrza w policzki i wydyma usteczka, co w jej mniemaniu ma oznaczać, że nie będzie się zniżała do niegodnej rozmowy porównującej jej przepiękny ręcznik z jakimś szkodliwym napojem alkoholowym (co jest wszak napisane na każdej puszcze tego napoju i którą to informację Tata mógłby w końcu przeczytać ze zrozumieniem tekstu).  Jednak bezstronny obserwator przyzna, że mina Zosi raczej nie jest wyrazem owej godności, a jedynie upodabnia Zosię do gburowatej świnki.
Idą na plażę. Zosia kąpie się w morzu, buduje zamek z piasku, fika fikołki, pozwala się Tacie zakopać po szyję w piasku w wielkim dole.  Tata nie chce jej długo uwolnić, co jednak nie jest fajne, bo Zosia w ogóle nie może się poruszyć, a swędzi ją nos.  Mama nie interweniuje (tzn. na krzyczy na Tatę aby natychmiast uwolnił Zosię), bo ma ważna rozmowę z koleżanką z pracy na temat przewagi smaku kawy nad herbatą.  Gdy w końcu Tata odkopuje Zosię, ta jest tak zmęczona, że kładzie się na ręczniku i przysypia w popołudniowym słońcu, kołysana odgłosami mew i szumu morza.  Nic nie zakłóca spokoju. Tata bowiem wybrał miejsce jak najodleglejsze od innych plażowiczów, twierdząc, że inni hałasują, używają nieparlamentarnych wyrazów (a cóż to znaczy?) i wchodzą na wydmy, co jest zakazane, w celach o których nie wypada pisać.
Śnią się Zosi dalekie podróże, statki wiozące słonie, samoloty lądujące na egzotycznych wyspach, śni jej się latający dywan, którym jak w bajkach może polecieć gdzie chce.  Wtedy przez sen krzyczy: „leć” i niemal w tym samym momencie budzi się, czując, że ręcznik mocno (choć życzliwie) otula ją i unosi się w górę.  Słysz ciche pytanie dobywające się z uwiecznionego na ręczniku dzióbka małego ptaszka: „A gdzie chciałabyś polecieć?” – „Do Afryki, zobaczyć lwy i słonie!”  odpowiada Zosia.  A ręcznik przybiera kształt rakiety, którą otulona jest Zosia i mknie do Afryki.
Nie wspomnę już o okrzykach przerażenia, które towarzyszą odlotowi Zosi, wydawane przez Mamę, Tatę i innych plażowiczów.
Ale co tam…Zosia wkrótce jest w Afryce. Widzi słonie, lwy i żyrafy.  Krąży wokół wspaniałych drzew, tak blisko, że zrywa z nich owoce, odwiedza różnie wioski i miasteczka, gdzie podziwiana jest jako bóstwo z nieba (z którego nadlatuje), widzi różne rzeki i bajeczne miasta.  Podróż trwa dni i tygodnie, a ręcznik wciąż jest dla Zosi życzliwy, jak nigdy dla nikogo. I duch Jagi zaklęty w ręczniku już wie, że pokochał małą Zosię, a Zosia – jak wiemy - od razu pokochała ręcznik.  Ma zatem Jaga swą spełnioną miłość i nie pozwoli jej odejść jak kiedyś Melcjuszowi.
W końcu Zosia przypomina sobie, że ma też dom, rodziców, szkołę, i chce wracać do Polski.  Ale miłość Jagi jest zaborcza.  Jaga chce mieć Zosię tylko dla siebie, do końca życia Zosi.  Zosia jako jedyna słyszy głos Jagi.  Jaga opowiada Zosi o błękitnych winogronach, o Melcjuszu, o planowanym ślubie, o złamanej obietnicy, o królu, o Baltazarze, o Sasance (tylko o niej mówi w słowach ciepłych i pełnych podziwu) i innych spotkanych osobach.  Mówi, że jej duszę zaklęto w ręczniku poprzez włos, który wszystko w ręcznik, a który teraz okala lewe skrzydło małego, błękitnego ptaszka, wyhaftowanego na środku ręcznika.
Zosia nalega, że chce już wrócić do domu.  Jaga odmawia i nosi Zosię po całym świecie.  Zosia płacze, ale Jaga jest nieugięta, coraz bardziej kapryśna i obrażona. Zdarza się, że upuszcza Zosię z dużych wysokości, Zosia spada w dół jak porzucona szmaciana lalka, a ręcznik łapie ją w ostatniej chwili tuż na ziemią, mówiąc-  „patrz jaka jestem Ci potrzebna”.  Zosia dalej chce do domu, a Jaga wymyśla coraz to bardziej okrutne żarty, jak zrzucenie nad wulkanem, czy w paszczę krokodyla. Wiąż jednak ratując Zosię w ostatniej chwili.  Zosia jest cała poszarpana, wychudzona, przeziębiona.  Miłość Jagi wyraźnie jej nie służy. W końcu, którejś nocy, gdy ku swojej radości poznaje, że ręcznik poniósł ją w polskie Tatry, bierze ostry kamyczek i wypruwa nić okalającą lewe skrzydło małego ptaszka.  Słysz przerażający krzyk, ręcznik usiłuje się unieść, łopocze, a od zachodu ciągną gradowe chmury.  Zosia przeto tnie wyciętą nić, będącą włosem Jagi, na małe kawałeczki, podrzuca na wietrze, a wiatr rozwiewa włos na wszystkie stron.  Zły krzyk milknie, a ręcznik pięknieje w oczach, gęstnieje, przekształca się we wspaniały dywan z wizerunkami: Króla siedzącego na tronie, czarownika trzymającego na ręce orła i uśmiechniętej Pani zbierającej kwiaty. 
Taaak …..to wszystko bardzo piękne się udało, zły duch Jagi w zaświaty wrócił, ale kłopot w tym, że ręcznik już nie lata.  A Zosia jest sama na szczycie jakiejś góry, która kształtem przypomina mnicha. Jest bardzo zimno, Zosia jest głodna. Zawija się w dywan i wyczerpana zasypia.  Szczęśliwym trafem, rankiem na szczyt wpisana się grupa taterników.  Jakże są zdziwieni, gdy na tym ostrym szycie znajdują dywan, a w nim dziewczynkę.  Znoszą ją ze sobą na dół.  Dywan zaś zostawiają. 
Kiedy zatem na szczycie góry znajdziecie kiedyś piękny dywan, będziecie wiedzieli, że Zosia tu była.  Zresztą aby nie zaszły żadne wątpliwości, Zosia wyryła napis na głazie obok dywanu - „Byłam tu. Zosia”.
Następnego dnia Zosia jest już znowu z rodzicami.  Po kilku dniach idzie do szkoły.  Opowiada o swoich przygodach.  Jedna z dziewczynek, Kasia, która nie bardzo wierzy w opowiadanie Zosi krzyczy:” kłamczucha, bzdety z palca wyssane!”.  Inne dziewczynki zaczynają się śmiać, wytykając Zosię palcami.  Zosi zapalają się w oczach  złe ogniki.  Krzyczy do Kasi – „To wszystko prawda. Obyś zmieniła się w ropuchę!”.  Dziewczynki śmieją się jeszcze głośniej. 
Ale co to? Kasi śmiech przemienia się  w rechot, oczy ogromnieją i stają się bardzo wybałuszone, usta Kasi rozciągają się od ucha do ucha, a z buzi wysuwa się ogromny język, który dotyka niemal podłogi.  O tak, Kasia teraz bardzo przypomina ropuchę.  Śmiechy ustają, dziewczynki z przerażeniem patrzą na zmienioną Kasię, po czym wszystkie uciekają.
Zapytacie - co się stało?.  Otóż gdy Zosia wycięła włos z ręcznika, wszystkie zaklęte w nim czarodziejskie moce spłynęły na Zosię.  Tak dobre jak i złe.  Nie obawiajcie się jednak przesadnie. Zosia wprawdzie będzie wiedźmą, ale nie taką bardzo złą.
Zosia bowiem, po kilku dniach, na dowód dobrych intencji i pewną wrażliwość na cierpienia innych, zdjęła czar ropuchy z Kasi i od tej pory była w szkole bardzo szanowana, co nie znaczy, że lubiana.  Nikt nie zarzucał jej kłamstw (mimo, że często zmyślała), a wszyscy nauczyciele stawiali jej świetnie stopnie, mimo, że Zosia nie zawsze udzielała trafnych odpowiedzi. 
No cóż, przykry to wniosek, ale sami widzicie, ile można osiągnąć, gdy inni się nas boją.
Koniec
Maurycy Embe
Kwiecień 2017