środa, 18 maja 2016

Zegar



Każdego roku, latem, Ania wyjeżdżała na kilka wakacyjnych dni do dziadków.  Dom dziadków położony był na leśnej polanie, w małej wsi o nazwie Wesołe Piaski.  Nieopodal był staw i stary owocowy sad, a dalej rzeka, a jeszcze dalej jezioro.  Ania bardzo lubiła to miejsce.  Przeszkadzał jej jednak brak innych dzieci.  W szkole Ania miała wiele koleżanek i kolegów.  A w Wesołych Piaskach  jedyną jej towarzyszką była Babcia Mira.  Trudno jest jednak grać z Babcią w siatkówkę, bawić się w chowanego, urządzić konkurs skoków w dal, czy choćby chlapać się wodą w stawie.  Babcia Mira zawsze znajdowała jakąś wymówkę.  A to mówiła, że piłkę odbija tak mocno, że ta może utknąć wysoko na drzewie, zaś skoki oddaje tak dalekie, że doleciałaby do następnej wsi i musiałaby później wracać piechotą, a na to nie ma ochoty.

Byłoby tu wspaniale, gdyby Ania miała koleżankę.  A tak, Ania się troszkę nudziła i nawet chciała wracać do rodziców do miasta.  

U dziadków Ania zajmowała niebieski pokój (bo miał niebieskie ściany).  W tym pokoju stał też wielki stary zegar.  Wyglądał jak szafa.  Trochę się spóźniał.  Czasami bił starym sercem „bim-bom-bim-bom”, a czasem „bimmm-bim” oznajmiając nową godzinę.  Zegar kupił Pradziadek Babci Miry od cudzoziemca, który przywiózł zegar aż z Indii.  Babcia Mira mówiła, że zegar jest już stary, trapią go różne choroby i przypadłości, serce mu dokucza i pewnie niedługo pojedzie z Babcią w daleką podróż.  Ale w jaką podróż, tego Babcia nie chciała wyjaśnić.  

To nie jest zwykły zegar – mawiała Babcia Mira – ten zegar może spełnić marzenie osoby o czystym sercu.  Potrafi cofnąć czas, w taki sposób, że przeniesie cię do dnia, w który będziesz bardzo szczęśliwa”.  Ania raczej nie wierzyła w te opowieści.  Tata Ani mówił, że jak ktoś ma sto lat to często opowiada ciekawe historie, ale niekoniecznie prawdziwe. „Ależ ja nie mam stu lat – oburzała się Babcia Mira. 

Wieczorami Babcia Mira czytała Ani bajki i opowiadała jak wyglądała wieś Wesołe Piaski, gdy Babcia była mała. „Wszystko wyglądało inaczej i było ładniejsze.  Naprzeciwko okna twojego pokoju rosła wielka lipa.  Później niestety trafił ją piorun i spłonęła, a ogień przeniósł się nawet na część domu.  Dom był większy, a sad był wieki jak las i pełen drzew: jabłoni, śliw, gruszy, brzoskwiń, moreli, czereśni, wiśni i orzechów.  Całe lato jadłam owoce.  Nieopodal domu była stajnia, a w niej konie, w tym moje dwa ulubione kuce.  Te kuce były zresztą całkiem duże – jeden był brązowy i nazywał się Wodnik (bo bardzo lubił wodę), a drugi był prawie biały i nazywał się Śnieżka.  To był kucyk-dziewczynka, która zimą bardzo lubiła ciągnąć mnie na sankach.  Był też kurnik, a w nim nie tylko kury, ale także w osobnym pomieszczeniu kaczki i gęsi.  Były dwa psy.  Jeden to był owczarek podhalański, Hugo, podobny do owcy, a drugi kundel, którego nazywaliśmy Fajtłapa, bo wiecznie się gubił, wpadał do błota lub wody, przewracał i brudził.  Obok mieszkał Krzysiek, niesforny syn sąsiadów, był trochę starszy ode mnie i bez przerwy wymyślał jakieś szalone zabawy, na przykład konkurs skoków w dal - ale nie dla nas, tylko dla żab, spływ tratwą po rzece (a tratwę budowaliśmy sami), wjeżdżanie na kucykach do jeziora i oddawania z nich skoków do wody, albo wyścig ślimaków na wielkim liściu kapusty.  Ależ on miał pomysły…”.

Słuchając tych opowiadań Ania zasypiała, marząc o tym aby to ona mogła jeździć na kucach, spływać tratwą, czy oglądać wyścigi ślimaków.  Gdybym tylko miała tu przyjaciółkę, mogłybyśmy urządzić wspaniałe zabawy.  Przyjaciółkę choćby na jeden dzień.”

Rano Anię obudziło pianie koguta („Przecież tu nie ma koguta” pomyślała Ania).  Wtedy zegar zadzwonił bim-bam-bom, wybijając godzinę siódmą rano.  Zegar wyraźnie odmłodniał, wybijał godziny równo i dostojnie, nie spóźniał się i błyszczał czystością.  Pokój miał na ścianach namalowane kwiaty, a za oknem rosło jakieś wspaniałe drzewo.  To chyba lipa – pomyślała Ania – tak pięknie pachnie i tyle w niej pszczół.  

Wtem bez pukania do pokoju Ani wbiegła dziewczyna (na oko w wieku Ani) krzycząc:

No ubieraj się prędko, śniadanie już na stole, a zaraz przyjdzie Krzysiek i jedziemy kucami nad jezioro.  Będziemy pływać.

Ania przyglądała się dziewczynce uważnie.  Dziewczynka była do kogoś podobna, tylko Ania nie mogła sobie przypomnieć do kogo.  W końcu zapytała:” Skąd się tu wzięłaś i jak masz na imię?”

Jak to skąd się tu wzięłam ? – odpowiedziała dziewczynka – mieszkam w pokoju obok – tym pomalowanym w czerwone jabłka, jestem twoją przyjaciółką, a na imię mam Mirka!.  Zresztą dość tych pytań, ubieraj się.  Zobacz jaki piękny wstał dzień.

Wtem z głębi domu jakiś kobiecy głos zawołał: „Śniadanie!  Naleśniki ze świeżymi poziomkami, ser i mleko wprost od krowy!  Jajecznica z jaj od naszych kur ze szczypiorkiem lub bez!  Zapraaaaszaaaaam!”

To pani Lucynka, nasza opiekunka – powiedziała Mirka -  Rodzice dzisiaj wyjechali i będą dopiero wieczorem.  Mamy cały wspaniały dzień na najróżniejsze szaleństwa!”  Ania nie pytając o nic więcej ubrała się szybko i pobiegła za Mirką do kuchni.  

Tu też wszystko wyglądało inaczej.  Obok kuchni była ogromna jadalnia, której Ania sobie w ogóle nie przypominała.  Za oknem widać było jakiś nowe budynki, a przez taras do jadalni wbiegł trochę brudny pies, po czym poślizgnął się na podłodze i wywrócił.  „Fajtłapa – krzyknęła Mirka – uciekaj stąd!  Psom nie wolno wchodzić do jadalni!”  Po czym wzięła kawałek starej kiełbasy i wyszła z Fajtłapą na taras.  Tam go przytuliła, wytarmosiła, a Fajtłapa polizał ją po buzi.

Po chwili wróciła z jakimś chłopakiem.  Był wyższy od Mirki od głowę, miał wesołe niebieskie oczy, jasne od słońca włosy i niemal co chwila się uśmiechał.  Podszedł do Ani i powiedział – „Cześć jestem Krzysiek i widzę, że dostałaś pięknego naleśnika” – po czym, nie czekając na odpowiedź Ani, chwycił naleśnika z jej talerza i zjadł w trzech kęsach.

Ty łobuzie !”– krzyknęła pani Lucynka, ale tak naprawdę nie byłą na niego zła.  Zaraz też Ania dostał nowego naleśnika, większego i z jeszcze większą ilością poziomek.

Po śniadaniu, Mirka zaprowadziła Anię do budynku znajdującego się nieopodal domu.  Była to stajnia, a niej kilka koni, w tym dwa wyraźnie mniejsze.   

To są kuce. Wodnik i Śnieżka – powiedziała Mirka wskazując dwa małe konie – zaraz je osiodłam i jedziemy nad Jezioro.”

Ale ja nie  umiem jeździć na koniu – powiedziała Ani, choć była na kilku lekcjach jazdy konnej. „Nie martw się – odpowiedziała Mirka – jedziemy obie na Snieżce.  Ty z tyłu i będziesz się mnie trzymała.  A Krzysiek jedzie Wodnikiem.”.  Krzysiek i Mirka pomogli Ani wsiąść na Śnieżkę.  Potem ruszyli.  Ania była zachwycona jazdą.  Najpierw konie szły powoli stępa, potem przyspieszyli – kłusem, a potem mimo okrzyków Mirki, że już szybciej nie chcą, niesforny Krzysiek wrzasnął: „Galopem!” i Wodnik rzucił się do przodku w dzikim pędzie a za nim Śnieżka, której Mirka nie umiała już upilnować.  Ania najpierw się trochę bała…  Niemniej po chwili uznała, że szybka jazda na koniu przez las jest naprawdę wyjątkowym przeżyciem.

Niedługo dojechali do Jeziora.  Ania znała to Jezioro, bo nieraz z Tatą przychodziła tutaj pływać.  Jednak teraz plaża nad jeziorem była pusta, a na gałęzi drzewa (którego Ania wcale nie pamiętała), zawieszona była gruba lina unosząca się tuż nad wodą.  Zsiedli z koni i założyli stroje kąpielowe.  Wówczas Krzysiek zakomenderował: „Na koń!”. Ania początkowo nie chciała, ale w końcu znowu usiadała za Mirką i zapytała: ”Będziemy teraz jeździć na koniach, w strojach kąpielowych?”  Ale nim Mirka zdążyła odpowiedzieć, niesforny Krzysiek popchnął Śnieżkę w kierunku Jeziora, po czym wydał dziki okrzyk i obydwa kuce wbiegły do wody.  Śnieżka nagle się zatrzymała, a Ania razem z Mirką wpadły do wody.  Gdy się wynurzyły Krzysiek stał na grzbiecie Wodnika i krzyknął: ”A teraz podziwiajcie wspaniały skok” i skoczył.

Później Mirka namówiła Anię na huśtanie się na linie.  Lina była długa i dziewczynki frunęły niemal nad powierzchnią jeziora. „Na pewno nie odważycie się skoczyć – wołał do nich Krzysiek.  Wtedy Mirka powiedziała – „Zaraz ci pokażemy” i gdy lina była wysoko nad taflą wody złapała Anię za rękę i skoczyły do wody.  Później huśtały się i skakały jeszcze wiele razy.

W końcu – zgłodnieli i wrócili do domu na drugie śniadanie.  Pani Lucynka czekała już na nich z warzywami prosto z ogrodu i kanapkami z szynką.  Ania nie lubiła chleba.  Ale ten chleb był inny.  Świeżo upieczony przez panią Lucynkę wspaniale pachniał, a szynka była wyjątkowo smaczna. „Z naszego pulchnego prosiaczka” – powiedział z niemiłym uśmiechem Krzysiek.  

Prosiaczka?” – zapytała Ania.  Nie było już jednak czasu na rozmowę, bo Mirka powiedziała, że muszą iść koniecznie zobaczyć, czy tratwa nie zatonęła.  Tratwa – jak wyjaśnił Krzysiek – jest to taka jakby łódź służąca do pływania po rzece, tyle, że zbudowana z drzew i patyków powiązanych ze sobą sznurkiem.  Rzeczywiście, w zaroślach była zacumowana tratwa.  Ciekawe czy nie zatonie, gdy popłyniemy w troje? – zastanawiał się głośno Krzysiek.  Nie bój się – powiedziała Mirka – w rzece woda jest płytka .  W najgłębszym miejscu sięga do brzucha.  

Wsiedli na tratwę i zaczęli się odpychać kijami od dna.  Ruszyli z początku wolno, ale potem rzeczny prąd zaczął nieść ich szybciej i szybciej.  Płyniemy – wołał rozradowany Krzysiek – do żagli marynarze
Jakich żagli ?– zapytała Ania.  Wtedy Krzysiek wyciągnął z plecaka starą koszulę swojego Taty i rozciągnął ją na dwóch kijach umocowanych na przedzie tratwy. „Teraz powieje w tę koszulę wiatr i popłyniemy jeszcze szybciej” - powiedział.  I rzeczywiście, wiatr powiewał, a tratwa pędziła naprzód.

Uwaga wielki głaz z przodu! - krzyknęła Mirka.  Wszyscy troje próbowali ominąć głaz, ale niestety tratwa płynęła za szybko i w ten głaz z impetem uderzyła.  Wtedy kije i drzewa, z których była zbudowana połamały się, a Ania i Mirka wpadły do wody.  Na szczęście nie była głęboka.  A Krzysiek zdołał wskoczyć na głaz i śmiał się teraz z przemoczonych dziewczynek.  Wówczas Mirka zaczęła chlapać suchego Krzyśka, a Ania natychmiast jej w tym pomogła.  Głaz zrobił się mokry, a Krzysiek się pośliznął i też wpadł do wody.  Na dodatek w miejsce gdzie był muł.  Gdy wstał, cały był w błocie.

Błotny potwór! – krzyknęła Mirka i zaczęła uciekać.  A za nią Ania.  A za nimi błotny potwór.  Gdy wybiegły na brzeg, ni stąd ni z owąd pojawił się biały pies.  To Hugo – ucieszyła się Mirka – broń nas przed błotnym potworem! – krzyknęła.  A Hugo zaczął skakać wokół potwora i szczekać na niego.  No co ty – Hugo – to ja, Krzysiek!” zawołał nieco przestraszony chłopiec. 

Oj to musisz się umyć - powiedziała Ania – bo pies cię nie poznaje”.  Krzysiek wykąpał się w rzece, a potem wszyscy poszli do sadu.  Tam chodzili wśród drzew i wybierali najdojrzalsze owoce.  Mirka nazbierała koszyk jabłek i zaniosła je pani Lucynce.  Na deser - po obiedzie będzie najpyszniejsza szarlotka” - powiedziała.  Przed obiadem poszli jeszcze nad staw.  Na brzegach wokół stawu siedziało pełno zielonych żab.  Jedne były mniejsze, inne większe.  Niesforny Krzysiek zarządził zabawę polegającą na tym, że trzeba było dotknąć żaby palcem i zobaczyć, jak daleko taka żaba skoczy.  Ale ja się brzydzę dotykać żaby palcem!  Poza tym one szybko uciekają…” – powiedziała Ania.  My jesteśmy damami – powiedziała Mirka „i żab możemy dotykać tylko kijkiem”.  Dobrze” - zgodził się Krzysiek.  Po czym wypatrzył dużą żabę i szybko dotknął jej palcem.  Żaba oddała długi skok i wprost z brzegu wylądowała w wodzie.  

Haha” – zawołał Krzysiek z triumfującym wyrazem twarzy – „nikt nie pobije tego skoku”.  Zobaczymy” - opowiedziała Mirka.  Po chwili wypatrzyła piękną żabę grzejącą się na kamieniu nadbrzeżnym.  Dotknęła ją kijkiem… a leniwa żaba zamiast skoczyć przesunęła się tylko troszeczkę i dalej siedziała na kamieniu.  Ania i Krzysiek zaczęli się okropnie śmiać – wówczas Mirka zawołała – „Ja Wam jeszcze pokażę!” - i dotknęła innej żaby – ta rzeczywiście skoczyła, ale jej skok był wyraźnie krótszy niż żaby Krzyśka. 
Ania długo szukała swojej żaby.  W końcu znalazła.  Piękną zieloną żabę, z błękitnym odcieniem grzbietu.  Istny żabi król.  Żaba siedziała daleko od wody.
 Nigdy nie doleci do wody” – oznajmił ze znawstwem Krzysiek. 
Za daleko – dodała Mirka – lepiej znajdź inną, bo przegrasz”.  Ale Ania uparła się i dotknęła żaby kijkiem.  Żaba naprężyła się i pofrunęła wysoko w powietrze, wykonała dwa salta i z ogromną gracją wpadła do wody daleko od brzegu.  Krzysiek i Mirka oniemieli. „To był chyba rzeczywiście żabi król.  Nigdy wcześniej nie wiedziałem żaby robiącej salta „– powiedział Krzysiek.  Wszyscy uznali, że Ania (a właściwiej jej żaba) zajęła pierwsze miejsce.

Potem był obiad.  Na deser najpyszniejsza szarlotka z jabłek z sadu.  Później wszyscy poszli do kurnika pozbierać zniesione przez kury jajka.  Ania po raz pierwszy robiła coś takiego.  Na dodatek znalazła naprawdę olbrzymie jajko i została uznana przez Mirkę i Krzyśka za Królową Jajecznicy.  Ania nie była przekonana, czy ten tytuł się jej podoba. 

Później były wyścigi ślimaków na liściu kapusty.  Niestety ślimak znaleziony przez Anię zamiast pełznąć do przodu popełzał do tyłu, ślimak Krzyśka zatrzymał się tuż przed metą i zaczął zjadać liść po którym pełzł.  Tylko ślimak Mirki doszedł do końca.  Mirka była bardzo szczęśliwa, gdyż w poprzednich zawodach z żabami doznała okropnej porażki.  Później była jeszcze kąpiel w stawie z udziałem Fajtłapy, który spadł do wody z mostku i Hugo, który cały czas podpływał do dzieci, łapał je delikatnie w paszczę i podpływał do brzegu.  On nas tak zawsze ratuje – tłumaczyła Mirka – boi się, że utoniemy”.

„Jaki to wspaniały dzień – myślała Ania przy kolacji.  Naprawdę to mój najpiękniejszy dzień wakacji.”  Gdy zadzwonił Zegar wybijając godzinę ósmą wieczorem, Ania z najwyższym trudem umyła się i dotarła do łóżka.   Na chwilę przed zaśnięciem zajrzała do jej pokoju Mirka.  Wtedy Ania powiedziała – „Wiesz, masz na imię tak samo jak moja Babcia”.  Mirka nic nie odpowiedziała, tylko się uśmiechnęła i usiadła obok na bujanym fotelu patrząc na Anię.  „Dobrych snów” - powiedziała jeszcze.  Wkrótce też Ania zapadła w głęboki sen.  Rano Anię obudził dźwięk Zegara.  Głuche, ociężałe bim-bim-bom-bom.  „Znowu się zepsuł” - pomyślała Ania.


Wówczas zobaczyła siedzącą obok Babcię Mirkę, która bujając się lekko w fotelu zapytała z tajemniczym uśmiechem: „Jak ci się podobał twój wczorajszy dzień? Czy Zegar spełnił twoje marzenie?
©

czwartek, 12 maja 2016

Złoty pomidor





Tomek, odkąd pamiętał, lubił pociągi. Pamięcią wprawdzie nie mógł sięgać zbyt daleko, gdyż miał raptem osiem lat, ale z całą pewnością pociągi pociągały Tomka, odkąd zobaczył mknącą po torach zielno-niebieską lokomotywę z przyczepionym do niej szeregiem wagonów.  W okresach wolnych od przedszkola, a później szkoły, Tomek często wyjeżdżał do dziadków, którzy mieli dom w innym mieście.  Z dziadkiem regularnie chodzili na nieodległą łąkę.  Przez tę łąkę przebiegał wysoki wał ziemny, a po tym wale mknęły pociągi. 
Nabierając życiowego doświadczenia Tomek wprowadzał własną klasyfikację pociągów, zupełnie inną niż ta proponowana przez dziadka.  Według dziadka, podział był prosty.  Pociągi dzieliły się na: pasażerskie, które woziły ludzi i towarowe, które woziły towary. 
„Towary - no wiesz - jabłka, czołgi, rowery, czekoladę i takie tam” – fachowo objaśniał dziadek.  Wśród pasażerskich dziadek wyróżniał jeszcze: osobowe, pospieszne, ekspresowe oraz międzynarodowe, choć Tata Tomka często twierdził, że jest to podział nieaktualny, właściwy dla młodości dziadka, w której ludzie nie znali jeszcze samochodów i samolotów, a głównym środkiem transportu były konie.  Dziadek zawsze złościł się wtedy na Tatę i przypominał, że Tata będąc małym chłopcem bał się wsiąść do pociągu, gdyż uważał, że to wielki wąż o stu paszczach, który wpuszcza ludzi do środka, zamyka owe paszcze (naprawdę były to drzwi do poszczególnych wagonów pociągu) i porywa ich w nieznane.
Jednak Tomek wiedział, że ani Tata ani Dziadek (ani żaden z kolegów Tomka) nie dostrzegają pewnych cech pociągów, które pozwalają podzielić je zupełnie inaczej niż proponował to Dziadek.  Najpierw Tomek odkrył, że niektóre pociągi są smutne.  Zewnętrznie pokryte jakby rdzą, porysowane, zmarszczone, przygarbione, zniechęcone.  W środku zwykle miały brzydkie miejsca do siedzenia, niechlujne toalety, a pasażerowie, którzy nimi podróżowali też byli smutni, zmarszczeni, przygarbieni i milczący.
Później, podczas regularnych wizyt na dworcu kolejowym, Tomek zauważył pociągi wesołe.  Było to bardzo pocieszające, gdyż z początku obawiał się, że wszystkie pociągi są smutne.  Te wesołe były nowe, zwinne, czyste, zadowolone i zwykle krótkie.  Ludzie, którzy nimi podróżowali byli raczej pogodni, a w wagonach zwykle było wielu pasażerów (szczególnie rano).  Pociągi te wyraźnie lubiły wozić pasażerów, a trasy, które przemierzały nigdy im się nie nudziły. 
Następnie zauważył pociągi Ważno-Pierwsze.  Te pociągi były szybsze niż inne, nikomu nie ustępowały miejsca na torach, nikomu się nie kłaniały, udawały, że nie widzą (a może faktycznie nie widziały) innych pociągów.  Ważno-Pierwsze jeździły w dalekie trasy i widywały mnóstwo ciekawych miejsc.   Tymi pociągami jeździli głównie mężczyźni w garniturach i panie w eleganckich kostiumach.  Często toczyli ważne rozmowy przez telefon, lub pisali coś bardzo ważnego na komputerach.  Dłuższy czas Tomek sądził, że to wszystkie pociągi jakie może rozróżnić.  Ale pewnego razu, gdy jechali z Tatą samochodem, a słońce chyliło się już ku zachodowi, Tomek dostrzegł jeszcze pociąg, który nie był ani smutny, ani Wesoły, ani Ważno-Pierwszy.  Pociąg sprawiał wrażenie czarnego, choć może był ciemnozielony.  Lokomotywa była ogromna, i ciągnęła wielkie wagony bez drzwi i okien, zardzewiałe.  Pociąg nie jechał ani szybko ani wolno, ale widać było, że nie ustąpi, nie przestanie, nie wybaczy.  Nos miał jakby garbaty, oczy zacięte i zimne, postawę niechętną i… mroczną i stukał głośniej niż inne pociągi.  Ostrzegał, złorzeczył, nie chciał nic darować.  Rozjeżdżał motyle, żuki, a ptakom łamał skrzydła.  I dymił czarnym dymem…i jechał tam gdzie chyba nie było torów, tam gdzie innym nie było wolno.   O tak.  Tomek już wiedział – to był ZŁY Pociąg.

„Tato, Tato – krzyknął wtedy Tomek – widzisz ten pociąg za szybą?” 
„Jaki pociąg - odpowiedział Tata – przecież tutaj nie ma torów!”
„No ale tam jest wał, a pociąg jedzie tam daleko, na tym wale”.
„No tak, kiedyś tam były tory i rzeczywiście jeździły tamtędy pociągi, ale linia była deficytowa i tory zlikwidowano”.
„No ale Tato zobacz – ten czarny dym, który wydobywa się z lokomotywy!”
„Daj spokój – odpowiedział zirytowany Tata – rzeczywiście jest jakiś czarny dym, ale to się chyba po prostu coś pali (może las, czy stary dom), zresztą nie widzę dokładnie, bo słońce zachodzi i świeci mi teraz prosto w oczy.  Nie przeszkadzaj mi bo wjadę do rowu”.
„Hmm” - zadumał się Tomek.  A więc Tata nie widzi ZŁYCH POCIĄGÓW.  Zresztą nie ma się czemu dziwić, bo przecież nie widzi też tych Smutnych, Wesołych, czy Ważno-Pierwszych.  No a poza tym, co to w ogóle znaczy „deficytowa linia”?.  Może to rodzaj torów po których mogą jeździć tylko Złe Pociągi?
„Tato co to znaczy – „deficytowa linia”? – zapytał w końcu.
„No, taka trasa pociągowa, która przynosi straty, to znaczy, że nie ma sensu wozić tamtędy ludzi, czy towarów, bo właściciel pociągu więcej wydaje pieniędzy na pociąg i dbałość o trasę, niż zarabia na przewozie pasażerów i towarów.  Ekonomia.  Rozumiesz”?
Ekonomia?. A co to znowu znaczy? - zastanawiał się Tomek. Nie, to nie jest etap życia Tomka, żeby rozgryzać takie sprawy.  Niekoniecznie też w rozmowach z kolegami musi posługiwać się słowem „deficytowy”.  Dlaczego za przejazd pociągiem trzeba płacić?.  Czy pociąg musi zarabiać?  Dorosłe życie jest jednak dość skomplikowane.  Dobrze na razie pozostać małym (no może średnim) chłopcem.
Będąc u dziadków, Tomek często chodził do muzeum kolejnictwa.  Były tam miniaturowe modele lokomotyw i wagonów, do których dzieci mogły wsiadać, ale dorosły już by się raczej nie zmieścił.  Zadbano o to aby miniatury miały niemal wszystkie te cechy i elementy wyposażenia, które miały prawdziwe pociągi.  Niektórymi lokomotywami można było nawet jeździć na kilkudziesięciometrowych pętlach, na placu przy muzeum, wykonując wszystkie czynności takie jak prawdziwi maszyniści.  Można też było się nauczyć jak się przyczepia i odczepia wagony.  Tomek opanował z czasem zarówno wszystkie tajniki jazdy małymi lokomotywami (tak tym dawnymi modelami jak i bardziej nowoczesnymi), jak i przyczepiania i odczepiania wagonów.
Pewnego dnia Tomek wybrał się Tatą na dworzec odebrać z pociągu mamę, która wracała z dalekiej podróży.
„Dlaczego mama sama pojechała w podróż i nie zabrała nas ze sobą.?” – zapytał Tomek.
„Bo to była podróż służbowa” – odpowiedział Tata.
Hmm.  Służbowa podróż?  Czy to znaczy, że w podróż jedzie się ze służbą, co wyklucza udział w takiej podróży Tomka i Taty?  Przecież Tomek nie miałby nic przeciwko udaniu się w podróż ze służącymi.    
Tata widzą rysujące się na twarzy Tomka wątpliwości dodał:  „Służbowa podróż, to taka podróż związana z pracą, którą się wykonuje.  Nie na wakacje i zabawę, tylko żeby pracować”.  Oj znowu ten świat dorosłych, gdzie wszytko jest takie pogmatwane. 
Pociąg z mamą spóźniał się.  To znaczy nie przyjechał o godzinie, o której według planu miał dotrzeć na stację.  Podano komunikat, że pociąg przyjedzie z 40 minutowym opóźnieniem.  Tata poprosił Tomka aby posiedział chwilę na ławce w poczekalni, a on pójdzie do kiosku – widocznego z poczekalni – aby kupić gazetę. 
No tak! – Tomek fascynował się pociągami, a Tata miał hobby w postaci czytania gazet.  Mógł godzinami ślęczeć na gazetą pochrumkując coś pod nosem, śmiejąc się, lub złorzecząc i komentując ”No jak tak można! No kto na to pozwolił.  Przecież tego nie da się wytrzymać”, i tym podobne.  Tomek osobiście nie lubił czytać gazet, było to zajęcie uciążliwe, a przeczytanie strony zajmowało masę czasu, którą można było poświęci na gry komputerowe, czy granie w piłkę.  Ale jednak czasami w gazetach były interesujące zdjęcia pociągów i to najczęściej takich, które brały udział w katastrofach.  Zmiażdżone, popękane wagony i lokomotywy, leżące na bokach w szczerym polu.  Niekiedy już zupełnie bez życia, innym razem jęczące, przerażone, pokonane.  A niekiedy spokojne i jakby szczęśliwe  – ale to chyba dotyczyło tylko tych smutnych.
Tata poszedł do kiosku i oczywiście zniknął z pola widzenia Tomka.  A przecież tyle razy Mama prosiła Tatę, aby nie zostawiał Tomka samego w miejsca publicznych, bo podobno wszędzie grasują jacyś porywacze dzieci i inne osoby, które chcą dzieciom zrobić coś złego.
„Taki jesteś nieodpowiedzialny – mówiła często Mama do Taty – jak mogłeś go samego puścić do kinowej toalety.  Przecież tam mógł być jaki Mofil”.
„Nie przesadzaj” - odpowiadał Tata. 
A Tomek domagał się wyjaśnienia: kto to jest ten Mofil?.  „Nie ma żadnego Mofila” – odpowiadała chmurnie Mama, ale tak jakoś bez przekonania.  Coś tu się nie zgadzało.  Ktoś chyba jednak czyhał na Tomka w kinowej toalecie.
Tomek rozglądał się po dworcu, a później wodził wzrokiem po peronach, na które wjeżdżały i z których odjeżdżały różne pociągi.  Aż w pewnym momencie, na ostatnim, piątym peronie pojawiła się ogromna ciemnozielona (a może nawet czarna) lokomotywa, z kominem, ciągnąc za sobą kolorowe wagony: czerwone, żółte i niebieskie .  Dodatkowo, wagony pomalowane były w najróżniejsze rysunki.  Wieloryb witający się płetwą z żyrafą, stado różowych słoni, jakieś ryby skaczące nad księżycem…  W środku tych wagonów Tomek dostrzegał głównie dzieci.
„Co to za pociąg?” – zaczął zastanawiać się Tomek.  „Muszę go obejrzeć.  Chyba już gdzieś widziałem tę lokomotywę.  Taka jakaś zacięta.  Niby udaje życzliwą, niby się uśmiecha, ale to jest jakieś nieszczere.  Kurczę! – gdzie ten Tata – kupuje cały kiosk z gazetami?.  No nie! Pójdę tylko na chwilę, obejrzę ten pociąg i zaraz wrócę.  Tata nawet nie zauważy”.
Tomek wbiegł do przejścia podziemnego i pobiegł szybko na ostatni, piąty peron.  Drzwi wagonów były otwarte, a przed pociągiem krążyło kilkoro dzieci, większość z rodzicami.  W środku też siedziały jakieś dzieci.  I miały coś wspólnego ze sobą.  Coś rysowało się w wyrazie twarzy tych dzieci, coś w oczach, coś niepokojącego.  Tomek już zaczynał rozumieć jaka to wspólna cecha, gdy nagle młody konduktor stojący przy drzwiach pociągu, zapytał – „Chcesz zobaczyć, co jest w środku?”
 „Nie mogę” – odparł Tomek – „Pewnie zaraz odjeżdżacie, a ja muszę wracać do Taty.  Przyszedłem tylko na chwilę obejrzeć ten pociąg z bliska.  Taki jest wielki i kolorowy, choć ta lokomotywa trochę posępna”. 
„Nie odjeżdżamy tak zaraz.  Mamy tu 10-minutowy postój.  A to jest Wesoły Pociąg Dziecięcy”  - odpowiedział młody konduktor i uśmiechnął się pokazując rząd brzydkich zębów.  Zaraz zresztą spoważniał, a uśmiech i tak był jakiś dziwny.
Tomek patrzył na konduktora nieprzekonany.
„Chodź, dostaniesz lizaka i żelki o różno-owocowych smakach” - zachęcał mężczyzna – „dzisiaj wszystkie dzieci, które obejrzą nasz pociąg dostaną taką nagrodę”. 
Tomek, pamiętając pouczenia mamy, już chciał odmówić, ale wtedy zauważył, że niektóre dzieci stojące na peronie wsiadają do wagonów za zgodą stojących na peronie rodziców. „Tylko obejrzyjcie i zaraz wracajcie” – słyszał napomnienia rodziców.  Rodziców do środka nie wpuszczano. 
W tej sytuacji – pomyślał Tomek – chyba nic się nie stanie, gdy i ja na chwilę wejdę.  Wszedł więc do  czerwonego wagonu, najbliższego lokomotywy.  Z zewnątrz wagon był czysty i kolorowy, ale w środku sprawiał wrażenie bardzo starego i zaniedbanego.  Siedzenia musiały mieć ze sto lat („pewnie pamiętają młodość Dziadka” – pomyślał Tomek – „chyba wożono nimi konie”). No i dzieci, które siedziały w wagonie …hmmm – teraz Tomek już widział.  One wszystkie były jakby smutne, niezainteresowane ani Tomkiem ani niczym innym, w takim półśnie.  Tomek poczuł się nieswojo.  Uznał, że lepiej nie będzie przechodził przez cały wagon i oglądał lokomotywy. 
„No dobrze – powiedział – ja już wysiadam.”
„Nie sądzę” – odparł nerwowo młody konduktor i nacisnął jakiś przycisk.  Drzwi zamknęły się a jednocześnie, od zewnątrz na szyby, a nawet na całe wagony, zaczęły nasuwać się rdzawe, blaszane rolety.  Pociąg ruszył z przeciągłym rykiem.  Nim okna zostały całkowicie zasłonięte Tomek dostrzegł jeszcze kłęby czarnego dymu.  Zapewne kolorowe wagony zasłonięte blaszanymi roletami stały się teraz czarne lub ciemno zielone.  Pociąg bez okien.  Same blaszane wagony.  Przez to większe i brzydkie.  A ta lokomotywa ryczała nieustępliwie, szyderczo, groźnie.  Teraz już wiedział.  Kiedyś już widział ten pociąg.   To ten Pociąg, który nie wybacza.  Kto skusił się na lizaki i żelki od obcego mężczyzny, na pewno tego pożałuje.  Tak – to był Zły Pociąg.
Tomek czuł, że pociąg gna wściekle, tłukąc o tory starymi kołami.  Przy czym przechylał się strasznie na boki, kołysał i podskakiwał, wywołując u Tomka uczucie mdłości.  Młody konduktor popchnął go na siedzenie obok jakiejś dziewczynki i warknął: „Siedź tutaj i się nie ruszaj”.  Tomek spojrzał na nią pytająco. 
Dziewczynka rozdziawiła usta i przez rząd sczerniałych zębów powiedziała cicho, sennym i monotonnym głosem: „Masz szczęście – tylko dzieci które wsiadły do tego pociągu dostaną Złote Pomidory!”.
 „Ale o czym ty mówisz, jak masz na imię, skąd się tu wzięłaś, ty i inne dzieci, gdzie my jedziemy, dlaczego oni nas porwali, przecież miałem dostać lizaka” – wykrzyczał z przerażeniem w głosie Tomek.  Dziewczynka popatrzyła na niego zmęczonymi oczami i odparła tym samym monotonnym głosem – ”O tak – wieczorem dostaniemy Złote Pomidory”.  I powtarzała wciąż to samo zdanie mimo kolejnych pytań Tomka. 
Potem nagle ustał stukot kół, a pociąg jakby uniósł się w powietrzu.  „Ach tak – nie jedzie już po torach, tylko po deficytowej linii” – domyślił się Tomek.  Wtedy podszedł do niego młody konduktor i powiedział – „Czas spać”.  Tomek chciał coś odpowiedzieć, zaprotestować – ale wtedy konduktor psiknął w niego z jakieś buteleczki rozpylonym płynem i Tomowi niemal natychmiast zachciało się strasznie spać.   Zasnął zaraz po tym.  A gdy wiele godzin później się obudził, był już pod drugiej stronie Chemicznej Góry.  Oczywiście nie mógł tego wiedzieć.  „Chemiczna Góra” był to obszar starych wyrobisk górniczych, kamieniołomów i jaskiń zasłonięty częściowo ogromnym masywem skalnym zwanym przez miejscowych „Chemiczną Górą”.  Otoczona starym lasem, postrzępiona, zarośnięta i nieprzebyta.  Dziadkowie Tomka mieszkali kilkanaście kilometrów od tego miejsca, a babcia opowiadała Tomkowi, związane z nim straszne legendy .  Babcia twierdziła, że w tych kamieniołomach, podczas dawnych wojen, wydobywano złoto, srebro i miedź, a także różne inne rzeczy, które przydawały się do produkcji bomb i pocisków. 
„W górze i dookoła – mówiła babcia - wydrążono tunele aby móc wydobywać złoto i inne cenne rzeczy.  Tunele były jednak tak małe i ciasne, że tylko dzieci mogły się w nich poruszać.  Dawno temu, zarządca tych kopalni kazał swoim pomocnikom porywać dzieci z okolicznych miast i zmuszał je do pracy w tunelach.  Te dzieci już nie wracały  Mówiono, że gdy dziecko przekroczyło 1m40 cm wzrostu – traciło swobodę ruchu w kopalni i było odsyłane do rodziny.  Ale to chybanie prawda.  Szły gdzieś do jakiejś jaskini, prowadzącej w głąb ziemi, z której podobno nie było wyjścia.  W późniejszych czasach ludzie chodzili tam szukać skarbów.  Ale teren był pokryty dużą ilością wykrotów, jam i zapadlisk, tak, że wielu wpadało w skalne czeluści i słuch po nich ginął.  Inni wracali zaś poobijani i połamani, opowiadając o strasznym wyciu dobywającym się z tuneli.  Z czasem zakazano tam wstępu i ogrodzono teren ogromnym płotem.  Podobno, podczas dawnej wojny pozostawiono tam niebezpieczne bomby.  Sama, gdy byłam młodą dziewczyną słyszałam, będąc kiedyś w tamtych okolicach jakieś wybuchy.  Ludzie mówili, że to jakiś nieszczęśnik, który szukał skarbów, musiał wejść na minę (to taka bomba zakopana w ziemi, które wybucha gdy człowiek na nią stanie).”
Pociąg zatrzymał się.  Rolety uniesiono.  Oczom Tomka ukazał się szary krajobraz.  Drobne drzewa i krzewy.  Wszędzie jakieś otwory w skałach.  Małe.  Za małe dla dorosłego.  A gdzieś daleko na horyzoncie duży obszar zieleni, jakby niskich krzaków obsypanych okrągłymi kulami o żółtym, błyszczącym kolorze.  Konduktorzy zaczęli krzyczeć i wypychać dzieci z pociągu.  Później pognano ich do niskich domków (które fachowo nazywa się barakami).  Tomka wepchnięto do domku o numerze 33.  Dyżurny, chłopiec starszy od Tomka, w brudnej koszuli i dziurawych spodniach – poinformował go szorstko, że jego łóżko znajduje się w rogu pokoju pod literą g.  Tam ma ubranie, w które ma się przebrać, a za chwilę ma wyjść przed budynek bo cały barak idzie zjeść kolację.  W pokoju było 30 łóżek i tyle samo dzieci.  Niektóre były tutaj nowe, inne wyraźnie przebywały w baraku od jakiegoś czasu.  Tomek odnalazł swoje łóżko.  Nad nim (łóżka były bowiem piętrowe) siedział jakiś chłopiec, w roboczym ubraniu.  Było widać, że mieszka tu już dłużej.  Ten jakby się uśmiechał.  Ale nic nie powiedział.  „Cześć jestem Tomek” – odezwał się Tomek – „Cisza! - krzyknął dyżurny – nie można rozmawiać!”  Wówczas ten z górnego łóżka zszedł na dół i przykucnął wiązać buty.  Nie patrząc na Tomka powiedział: „Nie jedz złotych pomidorów.  Zapamiętaj – nie jedz na kolację złotych pomidorów” – „Cicho!” -  wrzasnął dyżurny i uderzył chłopaka jakimś kijkiem. Jak tylko Tomek się przebrał, dyżurny kazał wszystkim dzieciom ustawić się w szeregu przed barakiem.
Następnie, szeregiem ruszyli w stronę ogromnego namiotu, przypominającego namiot cyrkowy.  W środku znajdowały się stoły.  Dyżurny poprowadził dzieci do długiego stołu, na którym narysowano numer 33 (tak jak w ich baraku).  Gdy usiedli, inne dzieci zaczęły stawiać na stole jedzenie.  W domu Tomek był dość wybredny.  Codziennie sprzeczał się z rodzicami o sprawy związane z jedzeniem.  Jednego dnia nie lubił marchewek i fasoli, innego jabłek, później ryby okazywały się (zdaniem Tomka) ościste i cuchnące, a z kurczaka do jedzenia nadawał się tylko skóra (o ile była przypieczona i chrupiąca).  Chętnie natomiast Tomek spożywał deser, a już najchętniej lody.  W zasadzie mógłby jeść lody z pominięciem obiadu, czy kolacji.  Niestety, rodzice nie doceniali gustu Tomka i zmuszali go, o tak to najwłaściwsze słowo – Zmuszali go ! – do jedzenia warzyw, ciemnego chleba i jajek.  Zaś po kolacji, w sposób podważający zaufanie do świata i ludzi – rzadko dostawał jakiś słodycz na – jak uważał Tomek – zabicie smaku warzyw i innych niedobrych rzeczy.
Teraz na stole pojawiły się jednak tylko trzy „potrawy” – ogromy gar z zielonkawą zupą, czerstwy (znaczy twardy i nieświeży ) chleb (na szczęście biały – ucieszył się Tomek), oraz …hmmm … to były chyba pomidory, tylko, że nie czerwone, ale w zasadzie żółto-złotawe, połyskujące, bez żadnych zabarwień czy uszkodzeń, rzeczywiście piękne.  Tomek otrzymał tylko jednego pomidora. Niektóre dzieci dostały po dwa, a dyżurny i jeszcze dwoje innych dzieci po trzy.  Te zaczęły się uśmiechać.  Chciwie wpatrywały się w pomidory, niektóre z emocji stukały placami o stół.
Zasady były jednak, proste – najpierw zjadano zupę z chlebem, a dopiero później pomidory.  Zupa i chleb były oczywiście niesmaczne – ale Tomek zjadł posiłek łapczywie, wygłodzony kilkunastogodzinnym postem.  Nie jadł nic od momentu porwania.  Sprawdzały się pogląd Taty, który nie raz proponował Mamie, gdy Tomek marudził z jedzeniem – „Nic mu nie damy cały dzień, to przynajmniej raz normalnie zje kolację”.  Na szczęście mama nie pochwalała tych propozycji.   
Po zjedzeniu zupy, większość siedzących przy stole dzieci rzuciła się łapczywie na pomidory.  Wydawały odgłosy wielkiego zadowolenia.  Dyżurnemu ciekły aż łzy szczęścia.  Tomek też miał swoje ulubione potrawy, ale jeszcze nigdy nie widział, aby ktoś jadł w ten sposób.  Te dzieci, które już zjadły pomidory, wydawał się rozanielone, nabierały rumieńców.  Jednak niemal wszystkie miały brzydkie, sczerniałe zęby, a zęby dyżurnego nie miały już zupełnie wyglądu ludzkiego.  Były to po prostu ostre, rzadko rozłożone w buzi kły.  Rysy twarzy dyżurnego, przerzedzone włosy, i chude, kościste ręce, upodobniały go raczej do zwierzęcia niż do człowieka.  Z trzydziestu dzieci siedzących przy Tomkowym stole, tylko czworo – według obliczeń Tomka - nie jadło pomidorów.  Te spoglądały ukradkiem na Tomka i wzajemnie na siebie.  Jednym z niejedzących był chłopak z górnego łóżka. 
Tomek wpatrywał się w leżącego na jego talerzu pomidora.  Był to piękny okaz.  Wielki.  Błyszczący.  Tomek wziął go w rękę i powąchał.  Co to był za zapach!!!  Wcale nie pomidorowy.  To był zapach ulubionych deserów Tomka – zapach lodów czekoladowo-truskawkowych, zapach jabłkowych żelków, zapach przypieczonych frytek i chrupiącej skórki od kurczaka.  W jednym pomidorze Tomek odkrywał wszystkie najwspanialsze smaki.  Dlaczego zatem miał nie zjeść złotego pomidora?  Przecież to byłby deser nad desery.  Posiłek marzeń!  Dlaczego ma sobie odmawiać?  Widział jak kroi pomidora na mniejsze kawałki, nabiera na widelec i zbliża pachnący kawałek do ust.  Wtedy zauważył patrzących nań chłopca z górnego łóżka i siedzącą obok dziewczynkę, która też nie jadła pomidorów.  Ten ich wzrok!  Przerażenie! Ostrzeżenie, grymas ust ułożonych w słowo NIE!!!  I wtedy dziewczynka krzyknęła – „Nie rób tego!” .
Przy stole na chwilę zapadłą cisza.  Dyżurny podbiegł do niej i wraz z dyżurnym z drugiego stolika wzięli ją pod ręce i wyciągnęli z sali.  Po chwili wszyscy wrócili do posiłku.  Chłopak z górnego łóżka patrzył na Tomka z głębokim wyrzutem.  Płakał.  I chyba dopiero te łzy sprawił, że Tomek odłożył swój kawałek na talerz.  Wkrótce dyżurni zarządzili koniec kolacji i dzieci odmaszerowały do baraków.  Później mogli się jeszcze umyć, ale tylko w miskach z wodą, która raczej nie była czysta.  Nie dostali mydła, ani szczoteczek do zębów czy pasty.  To w sumie było nawet fajne.  Tomek nie lubił się myć, a szorowanie zębów także nie było niczym przyjemnym.
Noc była wyjątkowo ciemna.  Nikt z nikim nie rozmawiał, tym bardziej dyżurny wyraźnie zabronił rozmów. „Kto złamie zakaz – poinformował – ten idzie na noc do Basztowej Pieczary”. 
W baraku panowała grobowa cisza.  Za oknami słychać było jakieś kroki.  Czasem błyski latarek.  Chyba nas pilnują - pomyślał Tomek.  Nie mógł zasnąć.  Słyszał też, że chłopak z górnego łóżka wierci się z boku na bok.  Podniósł wysoko nogę i lekko stuknął w górny materac, na którym spał chłopak.  I później jeszcze raz.  Tamten wychylił głowę.  Ledwie widoczną w ciemności spowijającej barak.  Nic nie mówił.  Tomek podniósł głowę i nasłuchiwał.  Dyżurny chyba spał.  Inne dzieci raczej też.  Wstał bardzo ostrożnie i zbliżył głowę do chłopaka z górnego łóżka. 
„Jestem Paweł” – powiedział tamten szeptem, ale i tak wydało im się to zbyt głośne.  Zamarli z przerażenia.  Nic się jednak nie stało. „Czym jest złoty pomidor?” – zapytał szeptem Tomek mówiąc wprost do ucha Pawła.  Tamten odpowiedział powoli, jakby recytował wiersz: „Chciwością, obsesją, zapomnieniem, zatraceniem.”
– „Nie rozumiem, co ty mówisz”? 
„Ja też nie rozumiałem.  Miałem tu przyjaciela.  O rok starszego.  Mieszkał dość długo na łóżku, które teraz Ty zająłeś.  Jarek.  Urósł.  Miał ponad 140 cm.  Zabrali go tydzień temu do Jaskini Głębokiej.  Gdy tu przyjechałem, on też mnie ostrzegł i tak samo mi wyjaśnił czym jest złoty pomidor.  Oni mają tutaj specjalne pole na uprawę złotych pomidorów.  Część złotego pyłu, który znajdują w tunelach sypią wprost w ziemię, na której rosną złote pomidory.  Z ziemią mieszają też różne żelki, czekoladę, lody i jakąś chemiczną substancję wydobywaną w najgłębszym biegnącym tunelu pod Basztową Pieczarą.  Podobno ta substancja powoduje, że pomidor chłonie wszystkie smaki świata, a każdy kto je pomidora odczuwa tylko ten smak, który jest dla niego najwspanialszy.  To dlatego, prawie nikt tutaj nie potrafi się powstrzymać od zjedzenia pomidora, choć dodam, że oni nie zmuszają do jedzenia.  Gdy zaczniesz już jeść pomidora, chcesz tylko więcej i więcej.  Powoli przestajesz interesować się tym, co tutaj się dzieje, zapominasz kim byłeś, że cię porwano, że masz rodziców.  Chcesz tylko te pomidory.  A pomidory dają co drugi dzień.  Zwykle po jednym, ale dla tych którzy przyniosą najwięcej złota, czy srebra z tuneli są po dwa.  A dla tych, którzy są  tu już długo i dobrze wykonują wszystkie polecenia, zapomnieli o rodzicach i skarżą o wszystkich przewinieniach innych dzieci, oraz jeżdżą w podróże na porwania nowych dzieci (udając grzecznych pasażerów Rdzawego Pociągu ) – po trzy.  Dla nich nie ma już odwrotu.  Te dzieci nie chcą stąd odejść, nie chcą uciekać, to co mają tu im wystarczy.  Chcą tylko złotych pomidorów.  A gdy urosną do 140 cm wysyłają ich do Jaskini Głębokiej.  Mówią – „czas wracać do rodziców” – ale Jarek mówił, że to nieprawda.  W Jaskini Głębokiej jest coś lub ktoś, kto nie pozwala im już nigdy opuścić Jaskini Głębokiej.  Mówią o nim „Zarządca”.  Czasami słychać ryki i jęki wydobywające się z podziemi.  Ponoć to właśnie Zarządca.”
Nagle jakaś dziewczyna leżąca na sąsiednim łóżku krzyknęła – „Oni rozmawiają!  Tutaj! Ci dwaj rozmawiają!”  Do sali wpadło dwóch dyżurnych.  Tomek i Paweł zdążyli już położyć się i udawali, że śpią.  Dyżurni świecili na nich latarkami.  A dziewczynka mówiła:
  „Obudziłam się i usłyszałam, że ci dwaj tutaj rozmawiają.  Zgodnie z zasadą Zakazu Rozmawiania, natychmiast o tym powiadomiłam”. 
Jeden z dyżurnych potrząsnął Pawłem.  Ten udał, że się budzi i zapytał – „O co chodzi?” 
„Rozmawialiście?” – zapytał dyżurny, niepewny, czy dziewczynka mówiła prawdę.
„Ależ skąd” - skłamał Paweł i dodał – „Ale wcześniej słyszałem, że ten nowy krzyczy coś przez sen. Może dziewczynka donosicielka to usłyszała i wydawało jej się, że ktoś rozmawiał.” 
„On kłamie” – krzyknęła wściekle dziewczynka – „Kłamie!  Rozmawiali!  I niech mnie nie nazwa „donosicielką”.  Ja tylko postąpiłam zgodnie z Zasadą Delatorską numer 3, której uczono tydzień temu na szkoleniach – czyli informować o osobach rozmawiających”.  Dyżurny stał niezdecydowany. W końcu nic nie powiedział i zaczął odchodzić.
„Dostanę dodatkowego pomidora!?” krzyknęła za nim dziewczynka.
„Nie” – odparł dyżurny – „a teraz cicho i spać.  Jak ich przyłapiesz raz jeszcze, wtedy dostaniesz pomidora, a oni pójdą do Basztowej Pieczary”. 
Tomek, który otworzył na chwilę oczy, zobaczył w świetle oddalającej się latarki, że dziewczynka rzuca mu wrogie spojrzenia.  Widać było, że będzie ich pilnie obserwować.  Bardzo chciała zdobyć tego dodatkowego pomidora.
Tomek nie zasnął już do rana.  O 6:00 dyżurny zarządził pobudkę.  Po śniadaniu, na które podano tylko czarny chleb i zupę mleczną (chyba z otrębami i ryżem), niesłodką i z kożuchami, więc Tomek zjadł tylko łyżkę, dyżurny podzielił ich na pięć grup, a w każdej była szóstka dzieci. 
„Wasza grupa idzie do tunelu srebrnego” -  poinformował – „Każde z Was musi dzisiaj wydobyć lub znaleźć tyle srebra aby zapełniło przynajmniej czerwony kubek.  Kto nie zapełni czerwonego kubka pójdzie na noc do Basztowej Pieczary.  Kto zapełni dwa czerwone kubki lub więcej, dostanie jutro, na kolację, dodatkowego pomidora”.
Następnie grupa, w której znalazł się Tomek, poszła za dyżurnym do srebrnego Tunelu.  Tomek szedł za dziewczynką, która wczoraj nie jadła pomidorów.  Dziewczynka co pewien czas oglądała się na niego niepewnie.  W końcu, gdy dyżurny oddalił się nieco do grupy, powiedziała szeptem. „Źle, że nie zjadłeś zupy .  Będziesz bardzo głodny.  Możesz nie wydobyć tyle srebra, żeby zapełnić kubeczek.”  Weszli do Tunelu.  Tunel był niski.  Tomek wprawdzie mógł się wyprostować, ale zauważył, że dyżurny, który był starszym chłopcem, szedł nieco zgarbiony.  W tunelu otrzymali różne młotki i metalowe szpikulce do drążenia dziurek w ścianach.  Tomek pracował obok dziewczynki, która nie pochwaliła jego śniadaniowej oporności.  Okazało się, że ma na imię Kasia.  W zasadzie też nie można było tutaj rozmawiać, ale z uwagi stuki i puki, dyżurnym trudniej było ustalić, czy ktoś łamie zakaz.  Zagrożeniem były inne dzieci.  Te bardzo chciały wypatrzeć kogoś, kto łamie zakaz i poinformować o tym dyżurnych.  Jednak w pewnym momencie Tomek i Kasia zaczęli pracować w jednym z odchodzących od tunelu wgłębień.  Tomek, korzystając z okazji, zapytał:
„Gdzie poszła reszta dzieci?” – „Do innych tuneli – odpowiedział Kasia – jest jeszcze tunel złoty, miedziany i chemiczny.  Ten ostatni jest najgorszy.  Ciężko tam oddychać, mnóstwo pyłu, ze ściany skuwa się jakaś szara substancje, która szczypie w oczy.  Przy obiedzie przyjrzyj się rękom dzieci, niektóre mają niemal zdartą skórę.  To od tego proszku. Mają też wyraźnie rzadsze włosy.  Do chemicznego idą głównie Ci którzy mają ponad 138 wzrostu.  I  tak wiadomo, że już wkrótce osiągną 140, a wtedy odsyła się ich do Jaskini Głębokiej.  Ale może tam też trafić za różne przewinienia, szczególnie jak będzie wydobywało się za mało srebra, złota, czy miedzi.”
”Co to jest Basztowa Pieczara?” „To jest okropne miejsce.  Jest zimno, stoi się po kostki w wodzie, no chyba, że uda ci się wspiąć wyżej.  Ale to nie jest najgorsze.  Po zmroku przychodzą tam z głębokiego tunelu jakieś stwory.  Jęczą, wyją i szukają dzieci uwięzionych w Basztowej Pieczarze.  Tam uczysz się milczeć, bo stwory odnajdują te dzieci, które coś mówią, pojękują, wydają jakieś odgłosy, czy zbyt głośnio oddychają.  Nie wszystkie dzieci wracają z nocy w Basztowej Pieczarze.”
Dalszą rozmowę uniemożliwił im chłopiec, który zaczął pracować obok nich.  Tomek zauważył, że chłopiec bacznie ich obserwuje.  Zapewne chętnie przekazałby dyżurnym, że rozmawiają.  Typowy zwolennik pomidorów.  Z czarnymi, ostrymi zębami.  I miał takie zwierzęce ruchy.
Zarządzono przerwę obiadową.  Na obiad była kasza (której Tomek nie cierpiał), brokuły i gotowana marchewka (które zdaniem Tomka powodowały zatrucia pokarmowe) i jakieś dziwne, gotowane mięso (podobno z indyka), które nie przypadło Tomkowi do gustu.  Tata pochwaliłby taki posiłek – pomyślał Tomek.  Pewnie by dodał po swojemu – „Teraz będziesz miał siłę do pracy. Nie grozi ci próchnica, cukrzyca, gorczyca i powolnica”. Co to w ogóle za choroby? – przecież Tata wcale nie był lekarzem, a wiecznie ostrzegał Tomka przed jakimiś złymi następstwami jedzenia słodkich posiłków i nadmiaru oglądania telewizji.  Często straszył Tomka „telewizjozą”, którą dzieci zarażały się podobno od telewizora, a głównym objawem było świecenie w nocy na niebieski, co – zdaniem Taty – miało choćby ten zły skutek – że uniemożliwiało ukrycie się przed wrogiem. 
Tomek, mimo napomnień koleżanki, i niewątpliwie pozytywnej oceny obiadu przez Tatę, znowu zjadł niewiele.  Po południu grupa Tomka wróciła do srebrnego Tunelu.  Nie pracowali już obok siebie.  Dyżurny skierował Tomka do innej odnogi Tunelu.  Tomek słabł.  Miał trudność z szukaniem srebra.  Niedostateczne oświetlenie tunelu bardzo utrudniało mu zadanie.  Do tego był bardzo głodny.  I gdy dyżurny zarządził koniec pracy, Tomek miał raptem pół czerwonego kubka.
Dyżurny odebrał od niego kubek i kazał ustawić się po prawej stronie.  Na prawo skierował jeszcze dwoje dzieci.  Reszta uzbierała pełnie wiaderka i stanęła po lewej.
„Wy zostaniecie odprowadzeni do Basztowej Pieczary”  - Tak też się stało.
Tomek został wepchnięty do pieczary przy zachodzącym słońcu.  Póki jeszcze coś widział, dostrzegł dziewczynkę, która krzyczał do niego na kolacji, aby nie jadł pomidorów.  Podszedł do niej szybko. „Musisz być cicho.  Tu nie wolno rozmawiać – powiedziała dziewczynka. – Zaraz zrobi się ciemno i one wtedy przyjdą.  Ta pieczara ma kształt baszty.  Trzeba wejść jak najwyżej, wspinając się po skałach.  To utrudni stworom znalezienie nas.  Mam na imię Zuzia i nie cierpię pomidorów”
Tomek wspinał się za Zuzią.  Jednak wkrótce resztki promieni słonecznych przebijających się skalnymi wyłomami do baszty zgasły, a w baszcie zrobiło się okropnie ciemno.  Tomek wcisnął się pomiędzy jakieś dwie skały.  Nic nie widział.  Słyszał, że niektóre dzieci pojękują i płaczą.  Zaraz jednak z dołu zaczęły dobiegać ich jakieś powarkiwania (podobne do psich) i ciężkie sapanie.    Czasem jakieś dziecko krzyknęło, ale krzyk zaraz gasł w sapaniach i warkotach.  Coś wpinało się w  stronę Tomka, Tomek przestał oddychać.  Wcisnął się w skałę najbardziej jak mógł.  Sam chciał się stać tą skałą.  Coś dotknęło jego nogi.  Trochę jakby oślizgłego.  Tomek z najwyższym trudem powstrzymał się od krzyku.  To coś odeszło.  Tomek po cichu nabrał powietrza.  Z boku ktoś krzyknął, a później nastąpił okropny warkot.  Ten ktoś pewnie nie wytrzymał ze strachu. 
Tak minęła niemal cała noc.
Rano Tomek nie znalazł już Zuzi. 
„Co to za stwory – zapytał kilka dni później Pawła, gdy mieli okazję porozmawiać w samotności.. „Mówią – odpowiedział Paweł – że to ci, którzy urośli ponad 140 cm i zostali w Jaskini Głębokiej.  Zarządca robi wszystko, aby stamtąd nie wyszli.  Służą mu w jego różnych wstrętnych planach, choćby dręczą inne dzieci w Basztowej Pieczarze, i pilnują aby nikt stąd nie uciekł.  Nie są już ludźmi.  Nie widują światła dziennego.  Mają tak cienką i bladą skórę, że najmniejszy promyk światła okropnie ich parzy.  Nie dostają już złotych pomidorów i od tego tracą zmysły.  No, a muszą coś jeść. Rozumiesz?”
W kolejne dni Tomek jadł więcej.  Ciężka praca bardzo wzmagała apetyt.  Polubił kaszę, mleczną zupę (bez słodkich płatków i owoców), gotowane mięso i brokuły, a nawet chleb bez masła czy czekoladowego kremu.  „Rodzice byliby zadowoleni” – myślał niejednokrotnie. „Będą oszczędności na dentyście” – komentowałby Tata.  „Nie będzie cię bolał brzuszek” – dodałaby Mama – „a że nie jeszcze lodów, to nie będziesz miał kłopotów z gardłem”.
Pewnego dnia Tomek został dołączony do grupy dzieci zajmującej się czyszczeniem Rdzawego Pociągu.  Wkrótce ujawnił też swoją kolejarską wiedzę, co pozwoliło mu pracować nawet w  Czarnej lokomotywie, gdzie pomagał dwóm konduktorom-mechanikom w drobnych naprawach.  Uwolniło go to z czasem od ciężkiej pracy w kopalniach i pozwoliło ustalić, jak uruchomić lokomotywę, jak nią kierować i jak odczepić wagony.  Któregoś dnia zauważył, że do pociągu podeszła bardzo duża grupa dzieci, dźwigając wiadra wypełnione złotawym płynem. „Co to ?”– zapytał Tomek konduktora, któremu pomagał w pracach przy lokomotywie. 
„To jest sok ze złotych pomidorów – odpowiedział konduktor – co kilka dni pociąg malowany jest od spodu sokiem.  Dziękuję temu może jeździć tam gdzie nie ma torów, przenikać przez skały, a nawet stawać się niewidoczny”
„Ach, to dlatego nie mogą nas znaleźć.  Ani tego miejsca” – pomyślał Tomek.
W głowie Tomka zaczął powstawać plan ucieczki.  Któregoś dnia, korzystając z rzadkiej sposobności rozmowy z Pawłem i Kasią, poinformował ich o swoich zamiarach.
Paweł odpowiedział – „Ja już chyba z wami nie zdążę uciec.  Wczoraj mnie zmierzyli .  Mam 139 cm.  Niedługo zabiorą mnie do Głębokiej Jaskini.  No i w końcu zobaczę jak wygląda Zarządca” – dodał  niby na pocieszenie. Kasia zaś patrzyła na Tomka niepewnie i nagle powiedział:
„Nie wiem, czy chcę stąd uciekać”. 
Tomek przyjrzał się jej uważnie – „Zjadłaś złotego pomidora?”  - zapytał.  Kasia odpowiedziała. „Kilka dni temu źle się czułam i zabrałam z kolacji jednego złotego pomidora.  Nie miałam zamiaru go jeść.  Właściwie chciałam tylko powąchać; przypomnieć sobie inne zapachy niż te tutaj.  No, co najwyżej, gdybym bardzo zgłodniała i nie mogła nazbierać czerwonego kubka srebra, to może wtedy.  I właśnie wczoraj popołudniu miałam tylko pół kubka.  Czułam się bardzo źle.  Słaba i senna.  A strasznie bałam się pójść do Basztowej Pieczary.  I wtedy zjadłam tego pomidora.  Zaraz nabrałam sił. I zdążyłam nazbierać cały kubek.  Ten pomidor był taki pyszny.  Smakował jak poziomka, a ja ze wszystkiego na świecie najbardziej lubię poziomki”. Oczy Kasi błyszczały niezdrowym zachwytem.  Kasia nieświadomie oblizywała wargi na wspomnienie tego smaku.   – „Kasiu, nie możesz więcej tego jeść.  Zostaniesz tu na zawsze. Nigdy nie wrócisz do rodziców.  Proszę wytrzymaj jeszcze chwilę” – „Spróbuję” – odpowiedział Kasia.  A stało przed nią trudne zadanie.  Każdy, kto raz spróbował złotego pomidora, chciał więcej i więcej.  A z każdym zjedzonym pomidorem bardziej zapominał rodziców i miejsce z którego pochodził, a coraz bardziej podobało mu się w tunelach i życie tutaj pędzone.  Aż przy którymś pomidorze zupełnie nie wiedział, kim kiedyś był.  Wiedział tylko, że chce dostać złotego pomidora, a ten należy się temu, kto zdobędzie dużo srebra, czy złota, albo naskarży na inne dzieci, że łamią obozowe przepisy.   Taki ktoś nie martwił się tym, że inne dzieci, na które złoży skargę, pójdą na noc do Basztowej Pieczary i , że mogą stamtąd nie wrócić.  Dzieci które jadły złote pomidory były same dla siebie największym zagrożeniem, ale tego nie rozumiały.  Sok w pomidorze był tak słodki, że dzieciom szybko psuły się zęby, których nie musiały i nie miał jak myć.  Dodatkowo, zwarte w soku substancje zmieniały z czasem zęby w czarne kły.  Pomidory pozbawiały dzieci radości.  Nie uśmiechały się.  Nie chciały się bawić ani rozmawiać.  Szczęśliwe były tylko wtedy, gdy dostawały złote pomidory.  Ale niedługo po zjedzeniu pomidora, uczucie szczęścia mijało, a jedyne o czym dzieci myślały, to jak zdobyć następnego pomidora.
To spowodowało, że Tomek postanowił jak najszybciej zorganizować ucieczkę.  Planował porwać Rdzawy Pociąg i uciec nim właśnie.  Ale pociągu zawsze pilnowało kilkoro dyżurnych, a w samej lokomotywie zawsze było dwóch dorosłych konduktorów.  Co zatem zrobić?  Tomek pamiętał, że konduktorzy noszą przy sobie małe wąskie buteleczki, które zawierają usypiający płyn.  „Senna buteleczka” - jak ją nazywał.
„Ach!” gdyby tak zdobyć taką buteleczkę, mógłbym psiknąć na konduktorów, uśpić ich i ruszyć pociągiem.  Tylko co z wagonami?.  Tam znowu są dyżurni.  Przyjdą do lokomotyw i zatrzymają ich.  No chyba, że Tomek je odczepi.  A przecież wiedział jak to zrobić. Wprawdzie wymagało to siły ale z pomocą Pawła i Kasi poradzą sobie.
W kolejne dni pilnie szukał okazji do zdobycia Sennej buteleczki, lecz konduktorzy zawsze ich pilnowali.  Tymczasem, podczas którejś z kolacji zauważył z przerażeniem, że Paweł zjadł złotego pomidora, a Kasia wyraźnie nie mogła już się dalej opierać smakowi tego strasznego warzywa.  Rano Tomek jak zwykle poszedł pomagać konduktorom.  Szczęście mu tym razem sprzyjało.  Jeden z konduktorów, z uwagi na wyjątkowo upalny dzień, powiesił na chwilę kurtkę na oparciu konduktorskiego fotela w lokomotywie i udał się po jakieś narzędzie do magazynku.  Wtedy Tomek zauważył, że senna buteleczka jest w kieszeni kurtki. Wyjął ją i schował.  W tym momencie do lokomotywy wszedł konduktor.  Tomek udawał, że sprząta coś pod fotelem.
Późno w nocy, gdy wszyscy w baraku już spali., Tomek obudził Pawła i Kasię.  „Uciekamy” – powiedział.  Paweł i Kasia – początkowo byli niechętni.  Widać było, że złote pomidory już na nich działają.  Kasia sprawiała wręcz wrażenie, że zaraz krzyknie „On rozmawia” i pójdzie do dyżurnego po dodatkowego pomidora.  Jednak najwyraźniej, pomidory nie pozbawiły ich jeszcze wspomnień, gdyż zjedli ich bardzo niewiele.    Na błagalne słowa Tomka – „Bez was mi się nie uda” – zdobyli się na wysiłek.  Przekradli się po cichu przez długie rzędy baraków aż do wejścia do Jaskini Głębokiej przy którym stał Rdzawy Pociąg.  Lokomotywa skierowana była w stronę Jaskini Głębokiej.  A zatem musieli tam wjechać i liczyć na to, że znają wyjazd.  Jeśliby nie znaleźli, zapewne zostaną tam już na zawsze.  Tomek wszedł po cichu do lokomotywy.  Dwóch konduktorów rozmawiało o czymś.  Tomek podszedł po cichu i psiknął pierwszemu w nos.  Ten osunął się zaraz na podłogę.  Ale drugi cofnął się o krok i zasłonił czapką.  Po czym wyjął własną senną buteleczkę i psikał w stronę Tomka.  Tomek uskoczył w bok i w momencie, gdy tamten odchylił na chwilę czapkę, psiknął w niego ponowie.  Drugi konduktor osunął się na ziemię.  Przy pomocy Pawła i Kasi, z najwyższym trudem wyciągnęli konduktorów z lokomotywy.  Wtedy zauważył ich jakiś dyżurny, który wszczął alarm.  Tomek, Kasia i Paweł wskoczyli z powrotem do lokomotywy i zaryglowali drzwi.  W ich stronę biegło już kilkunastu dyżurnych uzbrojonych w kije. 
„Zamkniemy was na zawsze w Basztowej Pieczarze” - grozili – „Otwierać te drzwi!”
Tymczasem, wewnątrz Jaskini Głębokiej zapaliło się światło.  Była ogromna, z potężnymi korytarzami rozchodzącymi się w różnych kierunkach.  W jednym biegły tory.  Daleko od wejścia, po prawej stronie Tomek wypatrzył drugi tor biegnący niemal równolegle do toru na którym byli.   Na tym drugim torze stała inna lokomotywa.  Większa i okazalsza z kłami z przodu i jakby rybim ogonem z tyłu.  Ta lokomotywa była złota.  Za nią stał rząd wagonów ze srebra i miedzi.  A więc na te cele wydobywano złoto, srebro i miedź. 
Nie było jednak czasu do namysłu.  Tomek uruchomił lokomotywę.  Ruszyli bardzo powoli.  Do bocznych drzwi i tych z tyłu, od strony przyczepionych do lokomotywy wagonów dobijali się dyżurni. 
„Musimy odczepić wagony” – zakomenderował Tomek.  Jednocześnie zauważył, że z sąsiedniego toru powoli rusza Złota lokomotywa.  Obydwa tory szły w głąb tunelu aby w pewnym momencie połączyć się ze sobą tworząc jeden tor.  Tomek zrozumiał, że jeśli Złota Lokomotywa dojedzie do miejsca połączenia torów pierwsza, zablokuje drogą Czarnej Lokomotywy i zatrzyma ich.  To byłby koniec ucieczki, a resztę życia spędziliby w Basztowej Pieczarze na „zabawach” w chowanego ze stworami.
„Szybciej” - krzyknął -  „ Z wagonami jesteśmy bardzo ciężcy, jedziemy za wolno”.  Spróbowali pociągnąć specjalny drążek zwalniający przyczepione wagony.  „Nie da się.  Nie mamy dostatecznie dużo siły”  - oświadczył Paweł. 
Wtedy Kasia wyjęła z kieszeni złotego pomidora. „To nam da przez chwilę więcej siły”.
„Nie możecie” - zaprotestował Tomek, ale w tym momencie Kasia i Paweł zjedli po połówce pomidora.  I rzeczywiście na te kilka chwil pomidor dawał większa siłę połączoną z uczuciem szczęścia.  Drążek udało się opuścić.  Wagony odczepiły się.  Tomek ruszył z powrotem na fotel konduktora.  Ale Złota Lokomotywa była teraz przed nimi,  a tory już niedługo miały się połączyć. 
W środku Złotej Lokomotywy ktoś był.  A właściwie coś.  Jakieś monstrum z potworną paszczą.  Owo monstrum nosiło biały fartuch, taki jaki kiedyś Tomek widział u dentysty.  I kolejarską czapkę, ale definitywnie nie był to człowiek.   Tomek, dzięki wiedzy zdobytej w muzeum kolejnictwa, wiedział, że w tym konkretnym typie lokomotywy, którym jechali, jest specjalny drążek, który na chwilę, w trudnych sytuacjach pozwala zwiększyć prędkość przez pociągnięcie.  Tomek wiedział, że tu też jest ten drążek.  Miał czerwony kolor.  Tomek szarpnął drążek.  Lokomotywa natychmiast przyspieszyła.  Zaraz zrównali się ze Złota lokomotywą.  Tory zbliżały się do siebie, mknęli z zawrotną prędkością obok siebie.  Tak blisko, że monstrualny kierownik złotej lokomotywy wyciągnął długą łapę i chwycił za komin czarną lokomotywę.  Wyraźnie miał zamiar przejść do ich lokomotywy.
 „To Zarządca! – wrzasnął Paweł – już po nas”. 
„Skąd wiesz, że to Zarządca?”
„Bo nosi ten dentystyczny fartuch.  Zarządca był podobno kiedyś dentystą.  Dawno temu.  Nie wiodło mu się jednak dobrze bo potrafił tylko usuwać zęby, a nie je leczyć.  Ze strachu przed nim wszyscy w okolicy zaczęli dokładnie myć zęby i przestali jeść słodycze i dentysta zbankrutował, to znaczy stracił wszystkie pieniądze.  Dlatego wymyślił złote pomidory.  Te psuły zęby i pozwoliłby mu zarobić. I już nawet…” 
Nie było jednak czasu na kontynuowanie opowieści Pawła o zawiłych losach Zarządcy-dentysty, i tego w jaki sposób stał się obecnym monstrum.  Tomek zrozumiał jednak, że niepowodzenie w działalności biznesowej (znaczy takiej, która w teorii winna pozwolić zarobić na jedzenie i mieszkanie) może niekorzystnie wpłynąć na charakter i wygląd człowieka.
Tomek psiknął w stronę Zarządcy z sennej buteleczki.  Zarządca cofnął się na chwilę w głąb Złotej Lokomotywy i przytrzymał jakiegoś drążka (ale bynajmniej nie zasnął).  Złota lokomotywa zaczęła zwalniać.  Widocznie drążek, którego przypadkiem przytrzymał się Zarządca, aby nie stracić równowagi, była drążkiem hamulca.  Czarna lokomotywa pierwsza dojechała do zbiegu torów.  Złota wpadła tuż za nią niemal uderzając ich w tył.  Tomek zauważył, że przed nimi tory kończą się u podnóża potężnej skały.
„Zaraz uderzymy” – krzyknął.  Ale nie uderzyli.  Lokomotywa po prostu przeniknęła przez ścianę i wjechała do krótkiej jaskini, z której widać już było oświetloną słońcem drogę.  Sok pomidorowy, którym posmarowana była lokomotywa, działał cuda.  Najwyraźniej nie zawsze szkodził.   Zaraz też wyjechali w wielkim pędzie z jaskini.  Za nimi usłyszeli straszliwy ryk.  U wylotu jaskini zatrzymała się Złota Lokomotywa, a przed nią miotało się wielkie monstrum, kłapiąc paszczą pełną złotych kłów.  Tomek pamiętał, opowieści Babci, że ludzie mieszkający daleko na wschodzie lubili sobie wstawiać złote zęby w miejsce tych prawdziwych, które stracili, czy usunęli.  To miało być dowodem ich bogactwa i wielkiej kultury, ale zdaniem babci wyglądali okropnie i lepiej już było zostać szczerbatym.
„Nie może wyjechać na światło – pomyślał Tomek o Zarządcy – za długo mieszkał w Głębokiej Jaskini”.
Pędzili przed siebie, najpierw po torach, później po bezdrożach, przez karłowaty las, a nawet po jakiejś rzeczce, byle dalej.  W końcu lokomotywa zwolniła i zatrzymała się nieopodal jakichś domostw.  Wysiedli i poszli w kierunku najbliższego białego domu, pokrytego czerwoną dachówką.  „Dobrze, że nie jest z czekolady” – pomyślał Tomek – „ za dużo byłoby tych atrakcji”.  Ktoś otworzył drzwi, ktoś podał im wodę, ktoś zadzwonił po pomoc.  Wszystko działo się tak szybko.  Tomek był bardzo zmęczony.  Pozwolono położyć mu się na jakiejś kanapie. Nie wiedział kiedy zasnął.  Gdy się obudził (a podobno spał całą noc i dzień i jeszcze jedną noc) leżał już w łóżku w swoim pokoju.  Nad nim stali rodzice.  Uśmiechali się niepewnie.
Tomek opowiedział im całą historię.  Rodzice wysłuchali cierpliwie.  Gdy skończył, Tata odpowiedział.  „Przy tej wsi, do której dotarliście nikt nie widział żadnej Czarnej Lokomotywy.  Podobno przyszliście pieszo”.
„Ale co ty mówisz Tato!?.  Zapytaj Pawła i Kasi”.
„No już rozmawialiśmy z ich rodzicami.  Paweł i Kasia nic nie pamiętają.  Nie wiedzą gdzie byli.  Twierdzą, ze zgubili się w lesie.”
„To przez złote pomidory.  One odebrały im pamięć” – krzyknął ze złością Tomek.
„Tomku.  Musisz teraz dużo wypoczywać.  Twoja historia jest frapująca (to znaczy bardzo interesująca), ale nikt w to nie uwierzy. Nie było cię całe dwa dni.  Na dworcu ustaliliśmy, że wsiadłeś do pociągu, który jechał nad morze.  Policja, która prowadziła poszukiwania, powiadomiła nas, że ktoś cię widział na plaży robiącego piękne babki z piasku.  Na pewno sobie wszystko przypomnisz”.
Tomek nic nie odpowiedział.  Patrzył uważnie na rodziców.  Przecież nie było go wiele dni, sądził, że dłużej niż miesiąc.  Czy za Chemiczną Górą czas biegł inaczej?.  Coś słyszał o pętlach i krzywiznach czasu, które zupełnie zmieniają jego bieg.  Może tak właśnie było za Chemiczną Górą?.  Może to też wina złotych Pomidorów? No i kto teraz uratuje dzieci, które tam zostały? - pomyślał Tomek.  Kto powstrzyma dalsze porwania?.  Dzieci dalej będą ginąć.  Tyle jest informacji, że dzieci zaginęły, a później się odnalazły.  I prawie zawsze nie potrafią powiedzieć gdzie były.  A Tomek wie, tylko nikt mu nie uwierzy.  Sam będzie musiał zorganizować misję ratunkową.  Znowu spojrzał na rodziców.
„Czy chociaż za mną tęskniliście?” – zapytał.
„Oczywiście syneczku, bardzo” – odpowiedziała Mama.
„Ale były też pewne plusy związane z Twoją nieobecnością” – dodał Tata – „choćby przykładowo: nie trzeba było odwozić cię i przywozić ze szkoły, nie było utarczek o to co zjesz na śniadanie, a zamiast dobranocki mogłem pooglądać inne ciekawy programy w telewizji”. 
Mama spojrzała na Tatę z wyrzutem w oczach i zapytała Tomka - „Co chcesz na śniadanie?.  Są Twoje ulubione miodowo-czekoladowe płatki z syropem glukozowo-fruktozowym obtoczone lukrem.  A po płatkach możesz dostać lody i paczkę żelków owocowych”.
„Poproszę zupę mleczną z otrębami bez cukru, a później ciepłą kaszę orkiszową  ” – odparł rzeczowo Tomek.  Mama odwróciła się do Taty i szepnęła „ Tomek jest w wyraźnym szoku”.   Tata przytaknął z poważną miną.