wtorek, 20 września 2016

Czwarte życzenie



Siedziała na liściu lilii wodnej grzejąc ciało w wiosennym słońcu.    Kolejny ciepły i pogodny dzień.  Tatarak kwitnie, ryby polują na muchy, lilie wychylają główki z wody, ważki tańczą w trzcinach.  Bardzo to przyjemne, szczególnie gdy przespało się pół roku w mule. W zasadzie wszystko jak ubiegłej wiosny, a jednak coś ją niepokoi. Staw jest jakby mniejszy.  Woda wyraźnie opadła, a przy mostku nagromadziły się różne gałęzie naniesione wiatrem.  Może być ciężkie lato” – rozważa. „Przy takiej suszy nie będzie komarów i muchówek.  Nici z wykwintnych posiłków.  Trzeba będzie jeść chrząszcze, pszczoły,  a może i ważki….  Fuuu!” – wzdryga się ze wstrętem.  Jeszcze z okresu, gdy była kijanką, ma złe doświadczenia z ważkami.  Wówczas niewiele brakowało, a to ona znalazłaby się w ważkowym menu.  Teraz, gdy ma już całe trzy lata i jest dorosłą żabą, role odwróciły się.  To ważki boją się jej, a nie ona ważek.  Te myśli przerywają odgłosy dochodzące z otaczającego staw lasu.
Ktoś krzyczy: „Tym razem ja będę pierwszy!.  To ja rozpocznę sezon pływacki!”. 
Wątpię – myśli żaba – to ja rozpoczęłam sezon pływacki i to już dwa miesiące temu. Chociaż w zasadzie, to pozostałe żaby, nie mówiąc już o rybach, gotowe twierdzić, że to one pierwsze zaczęły.”
Na mostku pojawia się chłopiec, w krótkich spodenkach i żółtej koszulce.
To Paweł – poznaje go żaba – ależ urósł od zeszłego roku. Olbrzym. Połknąłby mnie na jeden kęs”.  Ta myśl powoduje, że żaba skacze z liścia do wody.  Dopiero tam, czując się bezpieczniej, przypomina sobie, że nie mieszka we Francji, gdzie jak wiadomo ludzie jedzą żaby.   
Faktycznie. Nie wygląda na Francuza” – upewnia się, wystawiając oczy powyżej wody.  Wprawdzie nigdy nie widziała Francuza, ale przypuszcza, że Francuz musi mieć wygląd naprawdę przerażający.  Tak przynajmniej twierdzi jej przyjaciółka, której daleki kuzyn mieszkał kiedyś we Francji i skończył jako „żabie udka” podane w tamtejszej restauracji.
Tymczasem Paweł wygląda całkiem sympatycznie.  Uśmiechnięty, z kędzierzawą czupryną, podskakujący na starym mostku niemal równie sprawnie jak żaba. „Pierwszy, będę pierwszy!” – krzyczy.  Za nim nad stawem pojawiają się inne osoby.  Jakiś pan  mówi:  Poczekaj, jeszcze nie skacz, widzę, że woda opadła, może być za płytko, możesz sobie zrobić coś złego, trzeba najpierw sprawdzić, czy jest bezpiecznie”. 
Ale Paweł nie słucha, zrzuca żółtą podkoszulkę i wskakuje do wody.
Żaba nurkuje.  Widzi jak Paweł uderza w gałęzie, a później w kamieniste dno. Paweł wyrósł, a woda opadła.  Skoczył w złe miejsce.  Chłopiec już się nie uśmiecha.  Grymas bólu wykrzywia mu pogodną dotychczas twarz.  Niezdarnie macha rękami.  Nogi tkwią w gałęziach.  Nienaturalnie poskręcane.
Żaba chce coś zrobić, chce pomóc, podpływa chłopcu do samych oczu.  A w tych widzi przerażenie, błaganie, ból.  Jest za mała.  Nie wyciągnie Pawła.  Może tylko dotrzymać mu towarzystwa.
Nagle ktoś chwyta Pawła za ramiona i próbuje wyciągnąć z wody.  Nie da się.  Nogi tkwią w gałęziach.  Druga osoba wbiega do wody.  Nurkuje i oswabadza Pawła. Wyjmują chłopca na mostek.  Krzyczą zawijają w koc, gdzieś biegną.  Znikają w lesie.  Nad stawem znowu spokój, jakby to krótkie wydarzenie w ogóle nie miało miejsca.  Tatarak kwitnie, ryby polują na muchy, lilie wychylają główki z wody, ważki tańczą w trzcinach. 
A żaba zastanawia się co z Pawłem.  Niepokoi się. „Oj to będzie złe lato – myśli – wody jest za mało, a za dużo roślin.  Dlaczego w ogóle nie padają deszcze? Co będzie jak staw wyschnie?. 

****
Śniła mu się żaba.  Nurkował.  A ona dotrzymywała mu towarzystwa.  Pływali pośród ryb i podwodnych roślin.  Patrzyła nań rozumnymi oczami.  Nagle zaczęła pokazywać coś łapkami w kierunku dna.  Z niepokojem, coraz szybciej.  Paweł nie rozumiał.  Wtedy żaba rozwarła pyszczek i zaczęła piszczeć.  Najpierw cicho, później pisk stopniowo narastał, aż Pawła zaczęły boleć uszy.   Spojrzał w dół.  Zobaczył swoje nogi otoczone gałęziami i przygniecione podwodnym głazem.  Chciał się uwolnić, ale nie mógł.  Dusił się.  Wtedy żaba zmieniła się w mamę.  Odwaliła głaz, połamała gałęzie i wypchnęła Pawła do góry, na powierzchnię.
Obudził się.  Powoli otworzył oczy. Koło niego stali jacyś ludzie.  Rozmawiali.  Pan w białym ubraniu, mówił:   Obawiam się, że nigdy nie będzie już chodził”. 
Druga zamglona postać, odpowiadała:  To niemożliwe, on ma dopiero 11 lat.  To sportowiec.  Musi się coś dać zrobić.”
W tym wypadku medycyna nie może już więcej zdziałać.  Trzeba cudu” – odparł pan w białym stroju.
Jestem w szpitalu” - pomyślał Paweł i znowu zasnął.  Kilka dni później  tata przewiózł Pawła do domu.  Całe lato i jesień Paweł spędzał w łóżku, z przerwami na różne ćwiczenia usprawniające, które miały mu trochę pomóc.   Nie mógł chodzić.  W zasadzie w ogóle nie czuł nóg.  Nie mógł pływać, a był bardzo utalentowanym pływakiem.  Brał udział w zawodach pływackich i regularnie znajdował się w czołówce, choć nigdy jeszcze nie wygrał zawodów.  Jednak dzięki współpracy z nowym trenerem, panem Robertem, i dzięki codziennym zajęciom na basenie, był coraz szybszy i wytrzymalszy, a pan Robert zawsze powtarzał: „na najbliższych, grudniowych zawodach celujemy w pierwsze miejsce”.  Paweł lubił też jeździć na nartach, tańczyć, biegać, grać w piłkę i wszystko to, co zwykli chłopcy w jego wieku lubić robią.  Jednak czerwcowy wypadek wszystko przekreślił. 
Tata wprawdzie cały czas mu powtarzał, że jest nadzieja, że jeszcze będzie chodził, pływał, biegał, ale z upływem kolejnych miesięcy Paweł zaczynał w to wątpić.  Musiał zmienić szkołę, na taką, która była przystosowana dla dzieci niepełnosprawnych.  Nie lubił tej szkoły.  Z trudem zaczął chodzić na lekcje, a to też dopiero w listopadzie.  Wówczas, wszyscy w klasie mówili o zbliżających się mikołajkach.  Pani Wychowawczyni zaproponowała na lekcji dyskusję na temat: „Czy wierzymy w Świętego Mikołaja?”
Paweł, w sposób niezamierzony, krzyknął niemal – „Ja nie wierzę!”.  Pani zapytała dlaczego tak uważa.  Odparł, że gdyby Święty Mikołaj istniał, to na pewno nie pozwoliłby, aby on, Paweł, jeździł teraz na wózku inwalidzkim.  Wówczas włączyły się inne dzieci.  Przecież Mikołaj nie jest od takich spraw.  Mikołaj daje prezenty, nie miesza się w sprawy twojego zdrowia.  Zobacz, każdy z nas w tej szkole jest w jakiś sposób niepełnosprawny.  Jeśli chcesz powrócić do zdrowia, wnieś prośbę do innego świętego!”.
Ale czy prezentem mogłoby być zwycięstwo w zawodach pływackich?”  - zapytał Paweł. Wówczas pani Wychowawczyni spytała, czy ktoś prosił Świętego Mikołaja o inne prezenty niż zabawki czy słodycze. Nikt się nie odezwał, a później Ewa, koleżanka z klasy Pawła powiedziała:  Ja podejrzewam, że dla mnie prezenty kupuje babcia, a tata mi je kładzie przy łóżku jak zasnę”.  Część dzieci protestowała, inne się zgadzały, a sprawa proszenia Mikołaja o prezent w postaci sukcesu w jakimś sporcie, została przemilczana.
Po powrocie do domu Paweł oświadczył, że nie napisze w tym roku listu do Świętego Mikołaja.  Na pytanie mamy: „dlaczego?”, odpowiedział: „Prezentu, na którym mi zależy nie dostanę ani od niego, ani od was.  Zresztą nie wierzę w Świętego Mikołaja”.  Rozmowa urwała się.  Paweł nie napisał listu.  Idąc spać wieczorem, przed mikołajkową nocą, rozmyślał jednak o tym, jakie chciałby dostać prezenty.  W końcu doszedł do wniosku, że byłby bardzo szczęśliwy gdyby Święty Mikołaj spełnił jego trzy życzenia:

1.      Zwycięstwo w zawodach pływackich
2.      Zwycięstwo w wyścigu rowerowym
3.      Zwycięstwo w slalomie na nartach.

No tak – myślał – ale przecież Święty Mikołaj nie jest od takich prezentów.  Mógłbym dostać czekoladę, albo klocki Lego, ale to nie jest mi potrzebne.  Zresztą wcale go nie ma.”  Zaczął płakać i w końcu zasnął. 
Obudziło go uczucie zimna.  W pokoju panował półmrok, rozświetlony jakby niebieskawym światłem.  Paweł zadrżał.  Ktoś siedział w fotelu, obok jego łóżka. Czerwony kubrak, czerwona czapa, długa siwa broda, sumiaste wąsy, półprzymknięte oczy, okulary opadające na wydatny nos.  Na twarzy rysowało się wyraźnie zmęczenie.
W końcu niespodziewany gość, wcale nie patrząc na Pawła, odezwał się:” Nie napisałeś do mnie listu”.  Głos był chropowaty, zmęczony i - choć z nutą pretensji - to jednak wyczuwało się w nim życzliwość.
Paweł milczał dłuższy czas, w końcu odparł.” Bo w ciebie nie wierzę”.
A jednak jestem.  Mimo ciężkiej nocy, najcięższej jaką miałem od roku” – odparł Święty Mikołaj.
„Ale i tak nie mógłbyś spełnić życzeń, które mam.”
„Niektóre z życzeń można uznać za prezenty” – zachęcił go Mikołaj.
Paweł wymienił swoje trzy życzenia.  Mikołaj zasępił się.  Okulary opadły mu jeszcze bardziej na nos.  Milczał.  Zdjął czapkę i zaczął się nią wachlować.  Wreszcie przytaknął i dodał.: „Można to uznać za prezenty… ale będzie to… niestety nietrwałe.”.  Po czym niemal natychmiast zaczął znikać, przyjmując coraz bardziej mgliste kształty.
„Nietrwałe?” – zaczął szybko zastanawiać się Paweł.  Ale Mikołaja niemal już nie było widać.
„Czekaj – zawołał wtedy Paweł – mam jeszcze jedno, czwarte życzenie.  Ono jest najważniejsze.  Chcę po prostu  znowu mieć zdrowe nogi”.
Z mgły dobiegła go cicha odpowiedź: „Tego życzenia nie mogę spełnić.   Ale jest inny święty, który – że się tak wyrażę – ma wobec mnie dług wdzięczności.  Nazywa się ojciec Pio.  Zwrócę się do niego z twoją prośbą i zobaczymy”.  Mikołaj zniknął. 
Paweł przykrył się kołdrą pod samą szyję.  Nadal było mu chłodno.  Zegar wskazywał piątą nad ranem.  Paweł wpatrywał się w fotel.  Był pusty.  Wszystko mu się zdawało.  Ot, senne marzenie. Znowu zasnął. 
Gdy się obudził, zobaczył tatę krzątającego się po jego pokoju.
„Wstawaj, za pół godziny musimy wyjść, chyba, że chcesz się spóźnić na zawody” – powiedział tata.
„Tato, ale przecież ja nie chodzę!” – krzyknął Paweł.
„Wstawaj, nie ma czasu na żarty” – powiedział tata i wyciągnął Pawła z łóżka.  Paweł stał na własnych nogach, po czym zrobił dwa kroki, przysiad, podskok. „A więc minęło… „ - pomyślał.
Dotarli na basen.  Najpierw były kwalifikacje do zawodów.  Trener Robert uspokajał:  Nie musisz być pierwszy w kwalifikacjach, ale nie możesz zająć miejsca niższego niż czwarte”.
Stanęli na stopniach startowych. Paweł rozejrzał się. Sześciu chłopców.  Znał ich z innych zawodów pływackich.  W tym Niepokonanego Adama i Krzysia-wicemistrza (Krzyś wiecznie zajmował drugie miejsce).  Tych dwóch Paweł jakoś nigdy nie mógł wyprzedzić.  Ale przypomniał sobie, że w kwalifikacjach ma z nimi nie rywalizować.  Ma zachować siły na trzy kolejne wyścigi: ćwierćfinał, półfinał i finał. Teraz wystarczy mu trzecie, nawet czwarte miejsce.
Czuł się świetnie.  Silny jak nigdy.
Gwizdek, start, skok do wody (żadnych gałęzi na szczęście), równe i solidne tempo, kontrola gdzie są przeciwnicy.  Adam od razu z przodu, za nim Krzysiek-wicemistrz, za nimi Paweł i tak aż do mety. Trzeci - czyli zakwalifikował się do kolejnego etapu – ćwierćfinałów.
Ćwierćfinały.  Tu już startuje w grupie innych chłopców.  Z Adamem i Krzysiem spotkacie się pewnie w finale, o ile oni przejdą przez swoje ćwierćfinały i półfinały.  Teraz musisz być najdalej trzeci”.
Znowu start, skok do wody, płynie.  Z przodu tylko jeden chłopiec, ale przed metą wyprzedza go jeszcze drugi.  Paweł znowu dopływa trzeci.  Wystarczy - wchodzi do półfinału.
Pan Robert mówi: „Świetnie, kontrolowałeś cały czas sytuację, ale teraz półfinał.  Z szóstki która bierze udział w twoim półfinale, tylko dwóch wchodzi do finału. Będą też dwa kolejne starty półfinałowe.  Z każdego kwalifikuje się tylko dwóch najszybszych.  W finale wystąpi sześciu chłopców, którzy zwyciężyli lub zajęli drugie miejsca w swoich półfinałach.”
Tym razem Paweł nie wytrzymał.  Popłynął najszybciej jak potrafił  Z przewagą blisko dwóch metrów wygrał swój półfinał.
I po co?! - krzyczy trener Robert – po co tyle wysiłku?.  Teraz nie będziesz miał siły na finał.  Mówiłem, że wystarczy drugie miejsce!”
Trener jest niby zły, a jednocześnie bardzo dumny.  Podchodzą do niego inni trenerzy, dopytują o Pawła, o techniki szkolenia, pokazują go innym zawodnikom, podkreślają, że będzie bardzo groźnym rywalem w finale.
Do finału kwalifikują się jeszcze inni chłopcy z dwóch pozostałych wyścigów półfinałowych.

W finale jest Paweł, Niepokonany Adam, Krzysiu-wicemistrz, oraz Patryk, Krzysio Dwa i podobno wschodząca gwiazda polskich pływaków – Staś, który wygrał swój półfinał w czasie lepszym o blisko 0,2 sekundy od czasu Pawła.
„Niedobrze” - myśli Paweł.  W swoim półfinale płynął najszybciej jak potrafi.  No trudno, będę musiał popłynąć jeszcze szybciej.”
Finał stylem dowolnym na 100 metrów.  Zawodnicy stają na stopniach startowych, szykują się do skoku, gwizdek, start, trzeba przepłynąć dwa baseny po 50 metrów. Na pierwszych dwudziestu metrach prowadzi Adam, za nim Wschodząca Gwiazda, za nim Krzysio Dwa, później Krzysio-wicemistrz, a dopiero na piątym miejscu  na zewnętrznym torze Paweł.  Paweł wkłada w wyścig maksymalny wysiłek, ale nie może tamtych dogonić. „O nie, nie …„ -myśli – „jak nie teraz, to nigdy!
Nagle na swoim torze, może o jeden metr przed nim widzi żabę, która odwraca się do niego i mówi: „Nie patrz na tamtych, po prostu mnie goń”. I zaczyna uciekać Pawłowi, ale nie żabką tylko kraulem.  Paweł złości się.  Co za sprawa dogonić żabę - ale niestety, nie może, żaba cały czas przyspiesza.  Płynie pięknym, technicznym, dynamicznym kraulem.  Jej łapki kręcą się w  tempie wiatraka.  Żaba cały czas utrzymuje przewagę nad Pawłem, dopływa do końca pierwszego basenu, robi wspaniałą zwrotkę, przepływa Pawłowi pod brzuchem i na kolejnym odcinku znowu jest metr przed nim.  Paweł płynie jak oszalały. Jest naprawdę rozgniewany. Myśli tylko o żabie: „Dopadnę cię – zrobię z ciebie żabie udka”- odgraża się w myślach.  To jednak nie pomaga.   Żaba jakby odgaduje jego koszmarne (wobec niej) zamiary i wręcz przyspiesza, zwiększa dystans.  I tak cię dopadnę!” - warczy Paweł – „Żabie Udka !!!”. I rzeczywiście, w końcu dotyka wskazującym palcem jej tylnej nogi.  Zatrzymuje się.  Tylna noga okazuje się końcem basenu.  Koniec wyścigu.
Słyszy krzyki, brawa, wrzawę, ktoś klepie go po czepku, ktoś pomaga wyjść z basenu.  Mama cała w łzach i uśmiechach, pan Robert z miną pawia, tata z pięścią uniesioną w górę w geście zwycięstwa.
„Jesteś pierwszy, pierwszy!” – krzyczy trener Robert.
Paweł rozgląda się.  Podchodzi do niego Adam.  W końcu pokonany.  Gratuluję” – mówi i patrzy na Pawła z podziwem.  Z boku zerka nań Staś.  Wschodząca Gwiazda niedowierza.  Jak mogłeś uzyskać taki czas ?” – pyta Pawła – „To najlepszy wynik w tym roku w Europie w naszej kategorii wiekowej.”
Paweł zastanawia się chwilę po czym odpowiada: „Po prostu goniłem żabę”.
Pod tym tytułem ukazuje się sprawozdanie z zawodów w internetowej gazecie wraz ze zdjęciem uśmiechniętego Pawła.
Paweł kładzie się spać szczęśliwy jak nigdy.  Gdy się budzi, są już z rodzicami w pensjonacie w górach. Paweł nawet nie wie, kiedy tu przyjechali.  Wszystko toczy się w oszałamiającym tempie. A popołudniu  odbywają się mistrzostwa dzieci w wieku do lat 12 w slalomie gigancie. 
Święty Mikołaj to jest jednak niezwykły gość” – myśli Paweł.
Wspaniała zima, świetne warunki śniegowe, doskonale przygotowany długi i stromy zjazd. Paweł bierze udział  w pierwszym zjeździe. Poprzez kolejne, świetnie pokonane etapy, kwalifikuje się do finałowego zjazdu.  Ale w chwili rozpoczęcia finałowego wyścigu nagle odczuwa osłabienie.  Wówczas pojawia się żaba na nartach i w czerwonej czapeczce krzycząc – „po prostu mnie dogoń!”. I Paweł krzycząc coś o żabich udkach pędzi za żabą na złamanie karku.  Ale żaba wspaniale mija kolejne tyczki, doskonały styl godny największych mistrzów, pokaz doświadczenia i sprawności.  Jednak Paweł niemal zrównuje się z nią na mecie.  Żaba rzuca mu czapką w oczy i znika.  Znowu zwycięstwo - Pawła (choć może i jednak żaby).
Po zawodach Paweł świętuje z rodzicami zwycięstwo.  Jedzą pizzę, tort, idą do kina, wreszcie idą spać do wygodnych łóżek.  Lecz kolejnego ranka Paweł znowu budzi się w innym miejscu.  Okazuje się, że są nad morzem.  Trochę to Pawła niepokoi, bo znowu w cale nie pamięta podróży, a poza tym pora roku nagle zmieniła się  z zimy w lato.  Nie ma jednak czasu na dalsze rozważania, bo okazuje się, że za godzinę uczestniczy w wyścigu rowerowym dookoła nadmorskiego miasteczka.  Początkowo Paweł wlecze się w ogonie peletonu kolarzy, ale przy pierwszym dłuższym podjeździe odczuwa przypływ wielkiej energii i przesuwa się na czoło.  O zwycięstwo walczy z najlepszymi kolarzami, którzy utrudniają mu zadanie blokując go przy każdej próbie wysunięcia się na pierwsze miejsce. Wtedy pojawia się żaba, która lawiruje na deskorolce (bo nie znalazła odpowiedniego dla siebie roweru) między kolarzami, a oni odsuwają się nie chcąc jej rozjechać.  Wykorzystuje ten moment Paweł i pędzi za żabą.  Po chwili pierwsza jest żaba, a Paweł zaraz z nią.  I tak aż do mety. 
Po wyścigu Paweł wchodzi na najwyższy stopień podium.  Dostaje kwiaty, bidon, i żółtą koszulkę z napisem „Lider wyścigu nadmorskiego”. Na pytanie dziennikarzy jak tego dokonał odpowiada, jak zwykle szczerze: „po prostu goniłem żabę!.”
Wspaniałe dni, wspaniałe wydarzenia, Paweł jest szczęśliwy.  Życie to pasmo sukcesów i zwycięstw. Wszyscy go chwalą.  Jest w doskonałej formie.  Nagle znowu pojawia się ta żaba.  I pyta: „Ale Paweł jak ty mogłeś tego dokonać z niesprawnymi nogami.  Jak nie mogąc ruszać nogami wygrałeś te wszystkie zawody?”
„Ależ ja nie mam niesprawnych nóg - odpowiada Paweł – mogę skakać, jeździć na rowerze, pływać”.
Wtedy żaba zaczyna pokazywać mu coś łapką w dół, coraz bardziej natarczywie.  Paweł nie chce spojrzeć, ale żaba otwiera paszczkę i zaczyna piszczeć, pisk narasta. Paweł w końcu patrzy w dół i znajduje to, czego się tak bardzo obawiał. Leży na łóżku, ma odkryte, powykręcane nogi. Strasznie chude.  Brak w nich mięśni - nie może nimi poruszyć. Nie może ruszyć nawet najmniejszym palcem u stopy.  Są jak dwa obce przedmioty, nad którymi nie ma żadnej kontroli.  Jak na takich nogach mógł wygrać te zawody?” -  zaczyna krzyczeć, płakać, nie chce się zgodzić, że zawody nie były prawdziwe, że wszytko było tylko snem.
Ktoś szarpie go za ramię, Paweł otwiera oczy.  Jest wczesny ranek. Dzień Świętego Mikołaja. 6 grudnia.
„Synku co się dzieje?” – pyta zaspanym głosem tata.
„Tato, czy ja mogę chodzić” ? -  odpowiada pytaniem Paweł i jednocześnie odkrywa kołdrę.  Nogi są, jak w końcówce snu, powykręcane, chude i bez mięśni.  Tata nic nie opowiada.
Paweł zakrywa kołdrę i milczy.
„Patrz, co przyniósł ci Mikołaj” – mówi nagle Tata i podaje Pawłowi czekoladę i zestaw klocków Lego z elektrycznym pociągiem.
„Nie ma Świętego Mikołaja !”– odpowiada Paweł i odwraca się do ściany.  Wszystko było tylko snem.”
Mijają kolejne dni.  Zbliża się Boże Narodzenie. Wreszcie jest Wigilia.  Jedzą z rodziną pyszną kolację, śpiewają kolędy, patrzą na a pięknie przystrojoną choinkę.  Paweł dostaje prezenty.  Niby się uśmiecha, ale tak naprawdę jest smutny.  Nie pójdzie tej zimy ani na łyżwy ani na narty.  Nie może chodzić.
W Wigilijną noc Paweł znowu budzi się od przenikliwego zimna.
W fotelu siedzi Święty Mikołaj.  Cały w niebieskiej poświacie.  Tym razem uśmiechnięty. Zadowolony.  Czerstwy.
„Chyba będzie dobrze” – mówi do Pawła – „ale sam musisz poprosić Ojca Pio o wstawiennictwo do Boga w intencji twojego zdrowia.” 
„Ale jak mam poprosić?” - pyta Paweł.
„Z głębi serca synu, z głębi serca, tak jak czujesz” – odpowiada Święty Mikołaj i rozpływa się w mroku nocy.
Paweł długo jeszcze patrzy w fotel, po czym zaczyna się modlić do Ojca Pio o wstawiennictwo u Boga za swoje zdrowie. Modli się tak, jak czuje i wierzy w to  tak silnie, jak w zwycięstwo w zawodach z życzenia do Świętego. Mikołaja. Nagle widzi, że porusza dużym paluchem u lewej stopy.  Później jest to samo u prawej.  Szczypie się z całej siły w rękę.  Oj boli.  To nie jest SEN!
Krzyczy i krzyczy.  Z radości.   Zapala lampkę przy łóżku.  Czuje, że ma nogi.  Pierwszy raz od wypadku.
Do pokoju wbiegają rodzice i młodsza siostra.
„Co się stało ?” – pyta przestraszona mama.
„Mamo zobacz mogą ruszać palcami u stóp!”
Mama i tata patrzą. Nie wierzą.  Dotychczas Paweł nie mógł ruszać palcami.  Lekarz twierdził, że jeśli kiedykolwiek miałaby się zacząć poprawa stanu zdrowia Pawła, to właśnie od ruchu palców w stopach, ale tego niestety nie należy się spodziewać. No chyba, że nastąpi cud.
„Cud” – powiedziała Mama – „jednak nastąpił”.
„To właściwie za sprawą Świętego Mikołaja – no dzięki jego pomocy i Ojca Pio” – mówi Paweł.
„Ale przecież nie wierzysz w świętego Mikołaja.”
„Teraz już wierzę.”
Później minęło jeszcze wiele tygodni rehabilitacji, bólu, uciążliwości i stopniowego powrotu do sprawności.
Ale kolejnej wiosny Paweł znowu zainaugurował sezon pływacki w stawie.  Tym razem jednak nie skakał z mostku tylko ostrożnie wszedł do wody.  W ramach inauguracji oczyścili z tatą staw z gałęzi i większych kamieni.  A że deszcze dopisały, to w stawie znowu było pełno wody.
Gdy Paweł zaczął wreszcie spokojnie pływać (po zakończeniu prac porządkowych) zobaczył sunącą doń z naprzeciwka  żabę.  Zatrzymała się o kilka centymetrów od jego oczu. Paweł też się zatrzymał i patrzył na nią.  To ta żaba, z jego snów.  Ale prawdziwa.
Miał uczucie, że żaba jest zadowolona z jego widoku, że cieszy się, że wrócił do zdrowia, że wie co się stało, a w jej spojrzeniu jest życzliwość.
„O tak” - pomyślał Paweł – „nigdy nie zjem żabich udek” – po czym delikatnie wziął żabę na rękę.  Żaba nie uciekała.
„Jeszcze ją pocałuj!” – zawołał z brzegu Tata.
„Właśnie” - dodała siostra Julia – „może zmieni się w księcia!”
„O nie !”– oburzył się Paweł i z powrotem wypuścił żabę do wody.
A w grudniu, dzięki wielkiemu uporowi i poświęceniom, wziął udział w zawodach pływackich.  Zajął wprawdzie tylko trzecie - lub aż trzecie  - miejsce, ale to właśnie jemu najbardziej gratulowano.  Bowiem widzowie znali historię jego wypadku, cudu i wielomiesięcznego powrotu do zdrowia.  Oczywiście pojawiło się także pytanie, jak mógł zająć tak dobrą lokatę, skoro wrócił do trenowania raptem kilka miesięcy wcześniej?
Chyba wiecie już co odpowiedział Paweł.

czwartek, 14 lipca 2016

Kogut






Prolog

Wspomnienie tej podróży i tego spotkania nawiedzało Pawła jeszcze wiele lat później. A  podróż była wyjątkowo uciążliwa. Rodzice Pawła zaplanowali pierwszy tydzień wakacji w leśnej głuszy na kempingu nad jeziorem Grin.  Jechali już kilka godzin samochodem, a czasy były takie, że samochody były małe i niewygodne. Młodsza siostra Pawła, Joasia, narzekała na ból brzucha. Było jej niedobrze o jazdy w trzęsącym się aucie.  Tata błądził już od godziny po leśnych drogach, zupełnie gubiąc kierunek.  Mama się denerwowała. Nie znali tych okolic, byli tu po raz pierwszy.  Wszędzie las, żadnych domów.  A stara mapa, w ogóle w niczym nie pomagała.  Telefonów komórkowych ani różnych elektronicznych map i GPS jeszcze  wtedy nie było.  Żadnych ludzi.  Co gorsza, gdzieś od zachodu zbliżała się burza. Silne podmuchy wiatru gięły drzewa i zrzucały na auto małe gałęzie i liście.  Grzmiało.  Po kilku minutach gęste chmury zasłoniły słońce.  Wówczas Tata zauważył pole ogrodzone, chylącym się ku upadkowi  drewnianym płotem.  Kontynuując podróż wzdłuż tego płotu zobaczyli w pewnym momencie jakieś budynki pośrodku wielkiej łąki.   Po podjechaniu bliżej okazało się, że to stara leśniczówka z czerwonej cegły oraz otaczające ją zabudowania gospodarcze.  Brama wjazdowa do leśniczówki była zardzewiała.  Jedno skrzydło bramy przewróciła się na ziemię.  Na płocie można było dostrzec niewyraźny napis:” Leśniczówka Głuszysko w Starej Br….”  Dalej napis był już niewyraźny.  Dach stojącej nieopodal stajni zupełnie się zapadł, a okno na pierwszym piętrze Leśniczówki było wyłamane.  Wszędzie na podjeździe rosły wysokie trawy i krzaki. Obok stajni stał zardzewiały traktor. Posesja sprawiała wrażenie bardzo zaniedbanej.
„Nie wygląda na zamieszkałą” – zauważyła nerwowo mama.
„Może jednak ktoś tu jest, a my nie wiem gdzie jesteśmy – odpowiedział Tata -  Muszę zapytać o drogę nad jezior Grin”.  Wyszedł i ruszył w kierunku drzwi wejściowych do Leśniczówki.
Pierwsze ciężkie krople deszczu zaczęły bębnić w dach samochodu.  Wygięte na zawiasach wrota do starej stajni otwierały się i zamykały pod wpływem podmuchów wiatru, ukazując ciemne wnętrze.
Paweł zobaczył Tatę wychodzącego z Leśniczówki i rozkładającego bezradnie ręce w stronę patrzącej na niego mamy.  „Nikogo nie znalazł” – domyślił się Paweł.  Potem Tata podszedł jeszcze do stajni i chyba kogoś nawoływał.  Nagle jednak odwrócił się i ruszył biegiem w stronę samochodu. Wrota stajni szarpnięte potężną siłą uniosły się na chwilę w górę po czym runęły na ziemię, tuż za uciekajćym tatą.  Tata dobiegł do samochodu, wsiadł i natychmiast zapalił silnik.
„Co się  stało?” – zapytała zaniepokojona mama.
„Nie jestem pewien.  W tej stajni chyba coś było…” - odpowiedział Tata zawracając samochód i kierując się w stronę bramy wyjazdowej.  Deszcz padał już bardzo intensywnie rozmazując kształty rzeczy a ciemne chmury i zapadający zmrok bardzo ograniczając widoczność.  Paweł obejrzał się przez tylną szybę.  Wydawało mu się, że ze stajni coś biegnie szybko w ich kierunku. Gdy przejeżdżali przez bramę, coś potężnie uderzył w dach auta, wgniatając blachę. Wszyscy się aż skulili, Joasia zaczęła płakać, a samochód o mało nie wjechał do rowu. 
Tata zacisnął ręce na kierownicy. „To chyba wiatr złamał gałąź na tej starej lipie, która rosła przy bramie, a ta spadał nam na dach” – powiedziała niepewnie Mama, próbując uspokoić plączącą Joasię.
Nikt nic nie odpowiedział.  Tata starał się jechać jak najszybciej.  Ale droga, na nieosłoniętej drzewami przestrzeni za Leśniczówką była błotnista i już cała w kałużach, a jedna z wycieraczek przedniej szyby zdążyła się już zepsuć.  Paweł z uporem patrzył przez tylną szybę, po której ciekły strugi deszczu.   W tym momencie niebo rozjaśniła błyskawica.  Na drodze pod Lipą stała jakaś ogromna postać.  Niemal tak wysoka jak budynek Leśniczówki Głuszyska.  Paweł przez chwilę nie mógł skojarzyć jej z żadnym znam sobie zwierzęciem. Jednak przy kolejnej błyskawicy krzyknął – „To kogut – olbrzymi kogut. Szybciej – on nas goni”.  Postać zaczęła bowiem biec za samochodem, w wielkich  kroko-podskokach.
„Co ty mówisz?” – krzyknęła znowu przestraszona Joasia i zaczęła płakać jeszcze głośniej. 
„Joasiu uspokój się. On tylko żartuje!” – wtrącił się bez przekonania Tata i przyspieszył gdy tylko wjechali na suchszy odcinek drogi osłonięty zewsząd gałęziami drzew.
Ale wtedy wśród grzmotów burzy i ryku wichury Paweł usłyszał goniące ich potężne pianie. 
No dobrze.  Wystarczy. Nie będzie to bajka o Pawle i jego rodzinie.  Nie dowiemy się, czy znaleźli w końcu kemping na jeziorem Grin i czy wakacje w ogóle im się udały.  Gdy dzisiaj zapytamy o te wydarzenia dorosłego już Pawła, odpowie nam niechętnie:  Chyba mi się wydawało.  To nie był kogut.  Ot stare drzewo w blasku pioruna przybrało taką postać”.  Jednak uważny rozmówca zauważy, że tak naprawdę Paweł jest bardziej przekonany do wersji o kogucie.  I mogę dodać, że ma w tym sporo racji.

Część 2

Z ptaków najbardziej podobały mu się orły.  Jeszcze kiedy był mały próbował nauczyć się latać, aby móc kiedyś szybować jak orzeł.  Wspinał się na różne murki, płoty, słupki i usiłował z nich wzbić się do lotu. Niestety za każdy razem spadał na ziemię, wielokrotnie obijając sobie nogi.
Tyle śmiałych planów kończy się porażką – podsumowywał swoje nieudane próby w myślach. 
Ze ssaków najbardziej nie lubił lisów.  Tchórzliwe i podstępne, często zakradał się do jego domu, aby naturalnie ukraść coś do jedzenia.  Lisy zjadły mu dwie siostry.   Trudno po czymś  takim lubić lisy, nawet gdy nie lubiło się zjedzonych sióstr.  I tu przechodzimy do sprawy jedzenia i nietypowego gustu kulinarnego opisywanego bohatera.  W zasadzie nie był wybredny. Chętnie jadał nawet resztki chleba.  Ale najbardziej – i to pomimo, że wielu uzna to zamiłowanie za okropne – lubił jeść dżdżownice. Już za młodu został prawdziwy specjalistą w wydłubywaniu dżdżownic spod ziemi.  Najpierw wybierał odpowiedni wilgotny grunt, długo grzebał w nim nogą, a później nachylał się i łapał w dziób próbujące uciekać dżdżownice.
Zapytacie - a jak miał na imię?  Cóż wstyd przyznać, ale początkowo nikt nie nadał mu imienia.  Później gdy już nieco zmężniał, nabrał sił i głosu – wołano nań Wódz.  Niby taki indiański wódz.  Nosił się bowiem na bordowo-granatowo-żółto, na głowie miał wspaniałą fryzurę ala „Irokez” i wydawał z piersi donośne pianie. Nieco później, gdy już zrobił dziurę w nodze Babci Marci, i przewrócił Patryka i Adama (dwóch niesfornych uczniów klasy drugiej), robiąc im kilka czerwonych zadrapań na plecach – zaczęto na niego mówić Wódz-Łobuz.  Później już Łobuz, a potem było jeszcze gorzej.  Ale nie wyprzedajmy zdarzeń.
Na razie Wódz jest młodym kogutem i niej jest jeszcze Wodzem.  Twardym dziobem rządzi w licznej rodzinie jego Tata.  Piękny bordowy kogut.  Na torsie i szyi ma blizny odniesione w walkach z lisami, jastrzębiami i innymi kogutami.  Tata Wodza usuwa się jednak powoli w cień.  Opieka nad stadem, pojedynki, poranne i wieczorne pianie, mozolne, codzienne wpinanie się na wysoki płot, zaganianie kur do kurnika, pilnowanie jajek, ucieczki przed psami i gonitwy za kotem robią swoje.  Tata zapada się w sobie, przygarbia, zaczyna kuleć na sfatygowaną w pościgach i ucieczkach lewą nogę, gdera, nie ma już tego zapału.  Wódz powiedziałby – „nie ma już tego zęba co dawniej, kiedy ganiał mnie za wszelkie hultajstwa po całym podwórku”.  Nie może jednak tak powiedzieć bo jak wiadomo – koguty nie mają zębów.
W tym schyłkowym dla losów Taty okresie, do kurnika zakrada się lis (nie pierwszy zresztą). Łapie dwa pisklęta (to znaczy dwie młodsze siostry Wodza) i trzymając je w ostrych zębach ucieka z nimi dla lasu.  Tata podejmuje niemrawą próbę obrony piskląt.  Ale źle wymierza skok i zamiast wpaść szponami na lista wpada do wiadra z wodą.  Kury gdakają, ni to żałośnie ni to złośliwie. Kompromitacja.  Później cały dzień siedzi na sianie, bo już nie ma ochoty sterczeń na płocie na jednej nodze.  Osowiały.  Słaby.  Przegrany.  Dni chwały minęły. A co się stało z siostrami pisklakami – lepiej już nie mówić młodym czytelnikom o słabszych nerwach.
Gdy kilka dni potem ten sam lis wraca do kurnika (wyraźnie grubszy), to Wódz a nie Tata rzuca się nań z impetem.  Uderza  lisa z furią skrzydłami i dziobem, tak jak to robił Tata gdy był w lepszej formie.  Lis ucieka.  Tata patrzy na Wodza z dumą i podziwem.  Wódz jest szczęśliwy.  Nie muszą nic mówić.  Spojrzenie Taty jest największa nagrodą.  Gdy jednak rano Wódz czeka na Tatowe pianie, na ten dźwięk pobudki, poranka, zapowiedź dnia (gorszą czy lepszą)…nic takiego się nie dzieje.  Tata nie pieje.  Nie ma go na płocie, tam gdzie być powinien.  Wódz wstaje i rozgląda się niepewnie.  W kurniku zamieszanie.  Kury popatrują jedna na drugą.  Nie wiedzą co robić, tarmoszą się, kłócą, harmider narasta. 
Przez uchylone okno stojącej opodal kurnika leśniczówki słychać muzykę. Wódz bardzo lubi muzykę.  Szczególnie pop.  Z uchylonego okna dobiegają go śmiechy ludzkie. Pani Leśniczyna mówi:  Nie nadawał się nawet na rosół. Taki stary  i żylasty!” – Po czym słychać śmiech leśniczego, innych dorosłych a nawet dzieci.
„ROSÓŁ” -      oj nie podoba się Wodzowi to słowo.  Jest w nim coś przerażającego, coś okrutnego, coś ostatecznego.  Wódz jest za młody aby wiedzieć już co to ROSÓŁ.   Ale wewnętrzna mądrość (zwana intuicją) podpowiada już wtedy Wodzowi, że „jak rosół – to nie przelewki”. 
Taty Wodza dalej nie ma.  Słońce już wzeszło wysoko.  W kurniku szamotanina i bezkrólewie.   Wódz widzi, że nie ma już co czekać.  Tata chyba nie wróci.  Najpewniej dopadł go Rosół. Kury mawiają, że nie ma przed nim ucieczki.  To musi byś straszna bestia, ten ROSÓŁ – myśli Wódz, po czym  jednym prężnym podskokiem dostaje się najwyższy szczebel płotu, na którym Tata obwieszczał kolejne dni i kolejne noce.  Tata nigdy nie pozwalał mu wchodzić na ten płot.  Płot jest bowiem oznaką znaczenia i pozycji w stadzie.  Na płocie mógł siedzieć tylko przewodnik stada. Wszystkich innych śmiałków, którzy usiłowali wspiąć się na płot, w tym i Wodza i kota, Tata przepędzał dziobaniem i biciem skrzydłami. 
Wódz rozgląda się po okolicy.  Z płotu rozciąga się widok na całe podwórko i dalej na łąkę i las.  Doskonałe miejsce na pianie, pilnowanie i zarządzanie stadem. Wódz czuje, że nareszcie jest naprawdę na swoim miejscu.  Rozpościera na chwilę skrzydła i czuje się jak orzeł.  Potem nabiera powietrze, wypełnia nim całą młodą pierś i pieje. Pierwszy raz pieje z płotu.  Jego pianie nie wpada zbyt pewnie.  Można powiedzieć, że to raczej próbne pianie.  To nie jest jeszcze pianie prawdziwego Wodza.  Najistotniejsze jednak, że kogut zapiał.  W kurniku zaraz porządek.  Kury wychodzą zadowolone na podwórko, a w Leśniczówce otwiera się na oścież okno, wygląda pan Leśniczy Jurek i mówi wesoło: „No patrzcie jak ten mały pięknie zastąpił ojca!  Nowy wódz w Leśniczówce Głuszyska”. 
Wódz jest dumny. Wszyscy ludzie podchodzą do okna i patrzą na Wodza z aprobatą.  Więc Wódz znowu pieje  i pieje bo chce, żeby wszyscy nadal patrzyli na niego z podziwem. Ale jak tak Wódz pieje i pieje bez ustanku, to nagle z okna Leśniczówki wylatuje wielki czarny kalosz i strąca Wodza z płotu.  A  w ślad za kaloszem krzyk: „Cicho tam.  Ja jeszcze śpię!”.  To Babcia Marcia, mama pana Leśniczego.  A potem przychodzą jeszcze dzieci Leśniczego – Adam i Patryk, rzucają w Wodza (który ponownie wspiął się na płot) szyszkami i krzyczą: „Niedługo i ty pójdziesz na rosół!”.  Oj mylą się chłopcy bardzo.  Najważniejsze jednak, że teraz Wódz już rozumie dlaczego Tata rano piał tylko trzy razy.
Mijają miesiące.  Wódz odkrywa miejsce gdzie jest pełno dżdżownic.  Dużo je. Wieczorami wspina się wysoko na deskowe półki w stajni i podkrada ziarna przeznaczone dla koni, w tym orkisz, który tak cenił jego Tata.  Rośnie.  Cały czas rośnie. Gdy rano pieje, wszyscy natychmiast wyskakują z grząd, kojców i łóżek. „Jeszcze nigdy nie słyszałem takiego potężnego piania – słyszy od Leśniczego i kłania się w podzięce za ten komplement.  Niby skromnie, ale w gruncie rzeczy też uważa, że jego pianie jest maestrią koguciego piania.  Nie wie jeszcze, że wkrótce jego panie stanie się daleko donośniejsze.
Wódz przepędza z okolicy Leśniczówki wszystkie lisy.  Jednemu dziurawi ucho, drugiemu urywa ogon, trzeciemu łamie łapę.  Orłów i jastrzębi już nie podziwia.  Czai się na nie na daszku kurnika i gdy któryś atakuje kurę, rzuca się nań wściekle.  Nie ustępuje im siła, werwą i instynktem.  Wkrótce zresztą przewyższa je ciężarem, rozmiarem i fantazją.  To już nie jastrzębie polują na kury, ale Wódz na jastrzębie. Kogut niepodzielnie rządzi na podwórku.  Koty, psy a nawet konie traktują go z respektem, który w razie potrzeby wymusza bolesnymi dziobnięciami. Pewnego dnia do Leśniczówki przyjeżdżają wraz z właścicielem trzy duże, myśliwskie psy.  Wódz jest w szycie formy i siły.  Właściciel psów patrzy ze zdumieniem na Wodza, po czym zadaje Leśniczemu nierozważne (w ocenie Wodza) pytanie – „Jurek, ten ptak to chyba mieszanina koguta ze strusiem.  Może lepiej jego weźmiemy na polowanie, zamiast psów!”.
Żart niskich lotów - myśli Wódz, ale ku jego oburzeniu Leśniczy Jurek się śmieje.  A powinien był zaprotestować.  Wódz nie ma żadnych związków ze strusiami. Jest najczystszej rasy, leśnym kogutem. Nie miałby jednak w gruncie rzeczy nic przeciwko polowaniu.  Umie łapać lisy i jastrzębie, pewnie złapał by też dzika, czy jelenia – tak sobie rozważa w koguciej głowie.
Wtem jeden z myśliwskich psów, czarny z brzydką blizną na wielkiej głowie wyrywa się i rusza do przechodzącej nieopodal kury.  Łapie ją w obślinioną paszczę i  wyraźnie zamierza udusić.  Wódz reaguje błyskawicznie.  Jednym potężnym susem, przedłużonym rozłożonymi skrzydłami  zeskakuje z płotu wprost na kark psa i uderza raz ale mocno dziobem między uszy. Wystarczyło.  Pies przewraca się i wypuszcza kurę.
Czester wstawaj! – krzyczy do psa właściciel – chyba nie dasz się głupiemu kogutowi!. Ale Czester leży zemdlony.  Dał się kogutowi.  Leśniczy Jurek uśmiecha się z satysfakcją.  Wówczas właściciel psów nie wytrzymuje i spuszcza ze smyczy dwa pozostałe psy. Krzyczy „Bierz go” wymierzając w kierunku Wodza kij niczym hetmańską buławę. Psy ruszają pędem na Wodza.  Pewne swego.  Leśniczy Jurek krzyczy: „Tadek - No co Ty wyprawiasz!.  To mój ostatni kogut!. One go zjedzą!”.  
Ale jest za późno.  Psy już są przy Wodzu.  Jeden skacze nań z rozwartą paszczą.  Ale Wódz jest wytrawnym wojownikiem.  Walczył z: lisami, borsukami, kunami, psami podwórkowymi Leśniczego, kotami, jastrzębiami i innymi trudnymi przeciwnikami. Mimo swojej solidnej wagi  unosi się w górę szybko machając skrzydłami i siada na najwyższej belce płotu.  Pierwszy pies chybia i w rozwartą pasze łapie tylko pióro z ogona koguta. Tymczasem drugi pies, wytrawny myśliwy, widząc co się dzieje obiega płot dokoła i zamierza zaatakować Wodza z tyłu. Wódz nie będzie miał drogi ucieczki.  Ale Wódz tylko na to czekał.  To był błąd taktyczny.  Napastnicy niepotrzebnie rozdzielili się. Wódz zeskakuje z płotu wprost na pierwszego psa.  Ten jest zaskoczony odwagą koguta.  Tyle złapał już podczas polowań bażantów i innych dużych ptaków, które myślały tylko o ucieczce.   Chwila zaskoczenia wystarczy Wodzowi.  Uderza psa wielkimi skrzydłami  głowę, wali dziobem w szyje, szarpie grzbiet pazurami.  Pies przewraca się, skomle, odczołguje na bok.  Nie jest już zdolny do walki.  Trzeci pies, widząc co spotkało towarzysza, ucieka do swojego Pana. Koniec walki. Nokaut.
Leśniczy Jurek znowu się śmieje i mówi do właściciela psów: „No to nici z polowania chyba, że weźmiemy Wodza!” 
„Wodza?” – dopytuje się właściciel psów.
Tak na niego wołamy. On tu wszystkim rządzi.  Moje psy się go boją.  Zresztą dzieci, żona i ci co go znają też.  Ostatnio nie pozwala żadnej kury wziąć na rosół.  A żeby zabrać jajka, trzeba mu najpierw na podwórko wysypać miskę orkiszu i dopiero wtedy - jak złodziej – wejść do kurnika po jajka”.
Ha!  Wydało się – myśli Wódz.  Czyli tak podkradają jajka.  Gdy kilka dni później Babcia Marcia sypie Wodzowi do miski orkiszu i ustawia daleko od kurnika, Wódz tylko udaje że je.  Gdy zaś Babcia Marcia wchodzi do kurnika, wbiega tam za nią i dziobie w nogę.  Babcia Marcia ucieka. Z dziurą w nodze.  Krzyczy przerażona: Ratunku. Łobuz dziobnął mnie w nogę! 
Kilka dni później Adam i Patryk, próbują złapać kurę na ROSÓŁ.  Wtedy już Wódz wie co to rosół i nie pozwala na takie wydarzenia.  W końcu dopadają przerażoną kurę, ale wtedy Wódz nie pozostawia wątpliwości kto tu rządzi.  Bracia podrapani i podziobani uciekają z płaczem do domu.  A Wódz myśli – prędzej ja z Was bulion zrobię niż wy z nas Rosół!
Pan Leśniczy Jurek obmyśla coraz to nowe sposoby podbierania jajek i kur.  Znikają przyjaciółki Wodza.  Czasem pan Leśniczy z pomocnikiem Jaśkiem toczą z Wodzem krwawe boje o jajka i kury - na kije, grabie i łopaty.  To znaczy oni mają kije, grabie i łopaty. Wódz gardzi taką bronią. Wystarczy mu dziób, skrzydła i szpony.  W pewną niedzielę znika mama Wodza, podstępnie porwana, w czasie gdy Wódz przeganiała borsuka daleko w pole.  To bardzo nieuczciwe – kogut przegania borsuka, który chciał zjeść kurę, a w tym czasie pan Leśniczy kradnie mamę Wodza. Wielką, grubą kwokę, może zanadto gadatliwą, niemniej o miłym usposobieniu.  Z Leśniczówki dochodzi Wodza wstrętna woń niosąca w sobie strach, rozpacz i porażkę.  Woń ROSOŁU.
Tego też dnia na obiad do Leśniczówki przyjeżdża  brat leśniczego - pan Stefan.  Pan Stefan zawsze przywozi Leśniczemu woreczki z różnymi ziarnami, które kupuje w dalekich krajach.  Pan Stefan jest podróżnikiem.  Teraz wrócił z przeszło miesięcznej wyprawy po Ukrainie.  Zachwala tamtejsze czarnoziemy, mówi że chleb rośnie wprost na polach (to chyba jednak przesada – zastanawia się Wódz), opowiada o egzotycznych potrawach i owocach.
Wieczorem Leśniczy idzie z dużym workiem do magazynu.  Tam właśnie gromadzi najróżniejsze rzeczy, w tym worki z ziarnami od brata.  Część tych ziaren sadzi później na polach i sprawdza jakie zboża wyrosną.  Kiedyś przyjechał do Leśniczego jakiś inspektor i powiedział, że tak nie wolno, ale Leśniczy uznał zakaz za niezrozumiały i dodał, że gdyby nie było można sadzić rośli z innych krajów to w naszym kraju nie byłoby ziemniaków.  Ten argument podoba się Wodzowi, tym bardziej, że Wódz bardzo lubi gotowane ziemniaki.

Wódz ma tajne przejście do magazynu. Przez dziurę w tylnej ścianie.  Niekiedy chodzi tam i wydziobuje ziarna z różnych worków. Ot dla smaku.
Gdy wszyscy w Leśniczówce już śpią, zakrada się do magazynu.  Ku jego zaskoczeniu,  magazyny rozświetla delikatne, niebieskie światło.  Wódz wkrótce ustala, że źródłem światła jest worek z ziarnami, który Leśniczy przyniósł wieczorem do magazynu. Wódz robi dziobem dziurę w worku i zjada pierwsze, migotające na niebiesko ziarno.  I tu prawdziwa niespodzianka.  Niebieskie ziarna smakują lepiej niż dżdżownice. Wódz zamierzał zjeść tylko trochę, ale smak jest tak doskonały, że Wódz je całą noc i zjada cały worek ziaren.  Nad ranem sam się sobie dziwi – gdzie ja to wszystko zmieściłem?.  Ale słońce  ma zaraz wzejść więc Wódz wybiega z magazynu  i wskakuje na płot celem rytualnego, porannego piania na pobudkę.  Płot załamuje się z trzaskiem i Wódz spada na ziemię.  Trudno - myśli Wódz i postanawia spróbować wejść na  dach stajni.  Nigdy mu się to jeszcze nie udało.  Musiałby wzbić się na minimum trzy metry w górę – jak ptak.  Ach gdybym był orłem, mógłbym piać nawet z komina Leśniczówki – myśli Wódz i próbuje.  Tym razem wzbija się w powietrze.  Potężne skrzydła  unoszą Wodza w górę i Wódz ląduje na dachu stajni.  Nie bez wysiłku, ale się udało.  Niesłychane – myśli Wódz – orłem jeszcze nie jestem, ale chyba jednak trochę latam.   Zaczyna piać.  Panie jest tak doniosłe, że Wódz sam się przestraszył.  Od tego piania opadło część liści za starej lipy, pękła szyba na ganku do leśniczówki, a konie w stajni rżą ze strachu.  Wódz pieje raz jeszcze i myśli  – „Ha! niczym lew na pustyni”.  W lesie milknie śpiew ptaków, kury nie wychodzą z kurnika, lis, który odważył się zbliżyć do Leśniczówki, zakopuje się z przerażenia w ziemi, a psy uciekają do lasu.  
Na podwórko wybiega Leśniczy i patrzy na Wodza.  Wódz spodziewa się pochwał, ale na obliczu Leśniczego maluje się przerażenie.  Leśniczy chowa się w domu.  Po chwili wybiega ze strzelbą, ale pani Leśniczyna i Babcia Marcia krzyczą, żeby  nie strzelać tylko sprzedać koguta do zagranicznego cyrku, czy ZOO.
Pomyśl – woła Babcia Marcia – na takim potworze (takiego właśnie obraźliwego określenia używa) można chyba nieźle zarobić”.
Leśniczy odkłada strzelbę, ubiera się, wsiada w samochód i gdzieś jedzie.  Wszystkim kazał zostać w domu i nie wychodzić póki nie wróci.
Wódz chodzi po podwórzu, zagląda do kur, które chowają się przed nim na grzędach, więc chce wejść do kurnika aby je wygonić, ale nie mieści się w drzwiach.  Rozpędza się więc i uderza w drzwi masywną piersią.  Efekt jest w istocie piorunujący. Kurnik po prostu rozpada się, a kury rozbiegają po podwórzu.  Z Leśniczówki patrzą na niego przerażeni ludzie.  Pan Stefan mówi:” On jest większy od Strusia!”.
Wódz idzie do stajni przejrzeć się w bali z wodą dla koni.  Bez problemu, jednym lekkim kopnięciem otwiera wrota do stajni.  Konie uciekają na jego widok.  Wódz nachyla się nad balia z wodą i widzi siebie, tylko rzeczywiście jakiegoś powiększonego.  Patrzy sobie długo w jedno oko potem w drugie i dochodzi do wniosku, że jeszcze nigdy nie widział tak okazałego koguta.  Trzeba przyznać, że choć Wódz ma niekiedy przesadnie dobre mniemanie o sobie, to jednak tym razem nie można jego samoocenie nic zarzucić.  Jest rzeczywiście najbardziej okazałym na świecie kogutem, a nadto – czego już nie dostrzega - roztacza wokół siebie niebieską aurę. 
Wódz czuje głód.  Widzi pod ścianą stajni dwa wiadra z owsem.  Po kwadransie wiadra są puste.  Ależ mi dopisuje apetyt – myśli Wódz z pewnym niepokojem.  Nie ma jednak czasu na dalszą refleksję w tej materii, bo na podwórze Leśniczówki zajeżdżają trzy samochody.  Wysiada z niego kilku mężczyzn i kilkanaście ujadających psów. Dwa z psów podbiegają do stajni z zajadłym ujadaniem, ale na widok Wodza kulą ogony pod siebie i uciekają. 
Leśniczy mówi do trzech mężczyzn:  Weźcie tę sieć i idźcie z tyłu stajni.  Otwórzcie tylną bramę.  Ja ze Stefanem, Maciejem i Krzysztofem oraz psami zmuszę go do biegu w Waszym kierunku. Wy zarzućcie mu sieć na głowę.  Proszę aby każdy miał strzelbę w pogotowi, ale tylko do obrony własnej.  Złapiemy go i sprzedamy do jakiegoś cyrku czy ZOO.”  Gdy jednak mężczyźni dostrzegają Wodza, zaczynają wyraźnie trząść im się nogi, a śmiałe oblicza dzielnych myśliwych, wyrażają zasadnicze wątpliwości i wyraźną chęć rejterady.
Nareszcie godny Was przeciwnik i odpowiednio uzbrojony – myśli Wódz nie bez satysfakcji – oj nie to samo co strzelać z ambony do bezbronnej sarenki, popijając herbatkę.
Wódz stoi w stajni i spokojnie się wszystkiemu przygląda.  Ludzie wydają się mu jacyś mali i powolni, co powoduje, że Wódz wcale nie czuje się zagrożony.  Raczej myśli o tym jak o jakiejś zabawie, gdzie to on jest lisem a tamci kurami.  We wrotach stajni pojawia się kilku mężczyzn i od razu zaczynają strzelać w kierunku Wodza. Raczej trudno uznać to za obronę własną, skoro Wódz ich jeszcze nie atakuje. Psy rzucają się Wodzowi do  nóg.  Jednocześnie z tyłu otwiera się druga brama, przez którą Wódz ma niby uciekać, wprost w rozciągniętą sieć.
Wasz niedoczekanie, żałosne nieboraki - myśli Wódz, po czym kopnięciem nogi wyrywa przednie wrota z zawiasów i przywala mężczyzn atakujących  od przodu.  Ci z tyłu zaczynają do niego strzelać.  Jednak Wódz kopie w ich stronę wielkie bele zwiniętej słomy, a następnie wypycha na nich traktor.  Kule nie robią mu większej krzywdy.  Po chwili nie ma już nikogo.  Ranni i nieranni myśliwi dzielnie biorą nogi za pas i uciekają do samochodów.  Leśniczy każe wszystkim domownikom wsiadać do aut.  Zwierzęta z gospodarstwa uciekają do lasu.  Leśniczówka pustoszeje. 
Gdy wieczorem Wódz wskakuje na dach stajni aby obwieścić pianiem koniec dnia, w Leśniczówce nie ma już nawet kur.  Wódz więc pieje do woli.  Nikt już nie rzuci w niego kaloszem.  Pieje tak, że w odległej o kilka kilometrów wsi ludzie nie mogą spać.
Rano więc rusza połączona akcja sił Milicji (w liczbie pięciu milicjantów), leśnictwa (w liczbie sześciu leśniczych i podleśniczych) oraz straży pożarnej w liczbie czterech strażaków.   Mimo dobrego zarządzania, i bojowego ducha uczestników (przynajmniej na początku), akcja kończy się zniszczeniem wozu strażackiego, zakopaniem w sianie dwóch milicjantów, wrzuceniem w błoto jednego  strażaka i  haniebną ucieczką pozostałych.  Wódz odnosi liczne rany, ale te goją się nadspodziewanie szybko i wieczorem Wódz znowu jest w świetnej formie.
Od tej pory następują jeszcze dwie próby pokonania Wodza (bezskuteczne, za to z ciężkimi stratami po stronie atakujących), oraz kilka niecelowych zabłądzeń przez zagubionych w lasach podróżników.
Wódz naturalnie wszystkich przegania, a Leśniczówka popada w ruinę i zapomnienie.  Drogi zarastają, nikt nie pojawia się w okolicy, kur brak, jastrzębi, kun i lisów nie widać.  Okoliczni mieszkańcy apelują zaś do dzieci i przyjezdnych aby omijać teren Potwora z Głuszysk.  Ten apel do serca biorą sobie też najwyraźniej zwierzęta, bo Wódz ich także nie spotyka.  Dla zabicia czasu (jak i dla potrzeb strategii obronnej) Wódz naprawia wrota w stajni. Jeśli zostanie zaatakowany, tradycyjnie rzuci tymi wrotami w napastników.  Nikt go już jednak nie nachodzi.  Znudzony i smutny zapuszcza się w pobliskie lasy, ale wszystko co żyje ucieka na jego widok.  Wódz z nostalgią wspomina czasy gdy był zwykłym kogutem, kury go lubiły, psy szanowały, a Leśniczy podziwiał.
Wódz wcale nie chce być kogutem-olbrzymem czy Potworem z Głuszysk.  Co z tego, że budzi grozę.  Wódz nie chce być samotny.  Jak można być Wodzem nie mając stada, któremu się przewodzi?.

Któregoś dnia Wódz dociera nad brzeg jeziora Grin.  Dawnej był tu kemping, ale teraz zła sław okolicy spowodowała, że nikt już tu nie przyjeżdża.  Wódz wchodzi na stary spróchniały pomost, nachyla się nad wodą i patrzy na siebie.  Tym razem z niechęcią.  Ten ogromy żółty haczykowaty dziób, ten czerwony grzebień na głowie, ta pierś niczym balon i to posępne spojrzenie.  I jeszcze te żółte, krótkie niezgrabne nogi.  No kto chciałby się przyjaźnić z kimś takim?  Wódz zauważa jak ryby uciekają w głąb jeziora.  A więc nawet ryby – myśli z rozpaczą. Patrzy w niebo i wysoko dostrzega orła. Ten krąży majestatycznie nad taflą jeziora, bezpieczny wobec wszystkiego na swojej wysokości.  Wódz czuje jak narasta w nim gorycz, jak wraca marzenie z dzieciństwa.  Dlaczego jestem potworem a nie orłem, dlaczego nie mogę latać, dlaczego jestem sam, czy to ja wybrałem taki los, czy los wybrał za mnie?  Znikąd odpowiedzi.  Wtedy spróchniały pomost nie wytrzymuje ciężaru koguta.  Wódz wpada do wody, ciężkie pióra nasiąkają wodą, nogi grzęzną w wodorostach.  Wódz już nie walczy, nie ma po co.  Przynajmniej nie skończyłem w rosole!” – dopada go ostatnia myśl.  Aktu dopełniają szczupaki.  Nie będę już jednak opisywał do jakich rozmiarów urosły szczupaki gdy zjadły naszego koguta i co spotkało rybaków, którzy później przyjechali tu na łowy.

Koniec.