Prolog
Wspomnienie
tej podróży i tego spotkania nawiedzało Pawła jeszcze wiele lat później. A podróż była wyjątkowo uciążliwa. Rodzice
Pawła zaplanowali pierwszy tydzień wakacji w leśnej głuszy na kempingu nad
jeziorem Grin. Jechali już kilka godzin
samochodem, a czasy były takie, że samochody były małe i niewygodne. Młodsza
siostra Pawła, Joasia, narzekała na ból brzucha. Było jej niedobrze o jazdy w
trzęsącym się aucie. Tata błądził już od
godziny po leśnych drogach, zupełnie gubiąc kierunek. Mama się denerwowała. Nie znali tych okolic,
byli tu po raz pierwszy. Wszędzie las,
żadnych domów. A stara mapa, w ogóle w
niczym nie pomagała. Telefonów
komórkowych ani różnych elektronicznych map i GPS jeszcze wtedy nie było. Żadnych ludzi. Co gorsza, gdzieś od zachodu zbliżała się
burza. Silne podmuchy wiatru gięły drzewa i zrzucały na auto małe gałęzie i liście. Grzmiało.
Po kilku minutach gęste chmury zasłoniły słońce. Wówczas Tata zauważył pole ogrodzone,
chylącym się ku upadkowi drewnianym
płotem. Kontynuując podróż wzdłuż tego
płotu zobaczyli w pewnym momencie jakieś budynki pośrodku wielkiej łąki. Po podjechaniu bliżej okazało się, że to
stara leśniczówka z czerwonej cegły oraz otaczające ją zabudowania
gospodarcze. Brama wjazdowa do
leśniczówki była zardzewiała. Jedno
skrzydło bramy przewróciła się na ziemię.
Na płocie można było dostrzec niewyraźny napis:” Leśniczówka Głuszysko w Starej Br….” Dalej napis był już niewyraźny. Dach stojącej nieopodal stajni zupełnie się
zapadł, a okno na pierwszym piętrze Leśniczówki było wyłamane. Wszędzie na podjeździe rosły wysokie trawy i
krzaki. Obok stajni stał zardzewiały traktor. Posesja sprawiała wrażenie bardzo
zaniedbanej.
„Nie
wygląda na zamieszkałą” – zauważyła nerwowo mama.
„Może
jednak ktoś tu jest, a my nie wiem gdzie jesteśmy – odpowiedział Tata - Muszę zapytać o drogę nad jezior Grin”. Wyszedł i ruszył w kierunku drzwi wejściowych
do Leśniczówki.
Pierwsze
ciężkie krople deszczu zaczęły bębnić w dach samochodu. Wygięte na zawiasach wrota do starej stajni
otwierały się i zamykały pod wpływem podmuchów wiatru, ukazując ciemne wnętrze.
Paweł
zobaczył Tatę wychodzącego z Leśniczówki i rozkładającego bezradnie ręce w
stronę patrzącej na niego mamy. „Nikogo
nie znalazł” – domyślił się Paweł. Potem
Tata podszedł jeszcze do stajni i chyba kogoś nawoływał. Nagle jednak odwrócił się i ruszył biegiem w
stronę samochodu. Wrota stajni szarpnięte potężną siłą uniosły się na chwilę w
górę po czym runęły na ziemię, tuż za uciekajćym tatą. Tata dobiegł do samochodu, wsiadł i
natychmiast zapalił silnik.
„Co
się stało?” – zapytała zaniepokojona
mama.
„Nie
jestem pewien. W tej stajni chyba coś
było…” - odpowiedział Tata zawracając samochód i kierując się w stronę bramy
wyjazdowej. Deszcz padał już bardzo
intensywnie rozmazując kształty rzeczy a ciemne chmury i zapadający zmrok
bardzo ograniczając widoczność. Paweł
obejrzał się przez tylną szybę. Wydawało
mu się, że ze stajni coś biegnie szybko w ich kierunku. Gdy przejeżdżali przez
bramę, coś potężnie uderzył w dach auta, wgniatając blachę. Wszyscy się aż
skulili, Joasia zaczęła płakać, a samochód o mało nie wjechał do rowu.
Tata
zacisnął ręce na kierownicy. „To chyba wiatr złamał gałąź na tej starej lipie, która
rosła przy bramie, a ta spadał nam na dach” – powiedziała niepewnie Mama,
próbując uspokoić plączącą Joasię.
Nikt
nic nie odpowiedział. Tata starał się
jechać jak najszybciej. Ale droga, na
nieosłoniętej drzewami przestrzeni za Leśniczówką była błotnista i już cała w
kałużach, a jedna z wycieraczek przedniej szyby zdążyła się już zepsuć. Paweł z uporem patrzył przez tylną szybę, po
której ciekły strugi deszczu. W tym
momencie niebo rozjaśniła błyskawica. Na
drodze pod Lipą stała jakaś ogromna postać.
Niemal tak wysoka jak budynek Leśniczówki Głuszyska. Paweł przez chwilę nie mógł skojarzyć jej z
żadnym znam sobie zwierzęciem. Jednak przy kolejnej błyskawicy krzyknął – „To
kogut – olbrzymi kogut. Szybciej – on nas goni”. Postać zaczęła bowiem biec za samochodem, w
wielkich kroko-podskokach.
„Co
ty mówisz?” – krzyknęła znowu przestraszona Joasia i zaczęła płakać jeszcze
głośniej.
„Joasiu
uspokój się. On tylko żartuje!” – wtrącił się bez przekonania Tata i
przyspieszył gdy tylko wjechali na suchszy odcinek drogi osłonięty zewsząd
gałęziami drzew.
Ale
wtedy wśród grzmotów burzy i ryku wichury Paweł usłyszał goniące ich potężne
pianie.
No
dobrze. Wystarczy. Nie będzie to bajka o
Pawle i jego rodzinie. Nie dowiemy się,
czy znaleźli w końcu kemping na jeziorem Grin i czy wakacje w ogóle im się
udały. Gdy dzisiaj zapytamy o te
wydarzenia dorosłego już Pawła, odpowie nam niechętnie: „Chyba
mi się wydawało. To nie był kogut. Ot stare drzewo w blasku pioruna przybrało
taką postać”. Jednak uważny rozmówca
zauważy, że tak naprawdę Paweł jest bardziej przekonany do wersji o
kogucie. I mogę dodać, że ma w tym sporo
racji.
Część 2
Z
ptaków najbardziej podobały mu się orły.
Jeszcze kiedy był mały próbował nauczyć się latać, aby móc kiedyś szybować
jak orzeł. Wspinał się na różne murki,
płoty, słupki i usiłował z nich wzbić się do lotu. Niestety za każdy razem
spadał na ziemię, wielokrotnie obijając sobie nogi.
Tyle śmiałych planów
kończy się porażką
– podsumowywał swoje nieudane próby w myślach.
Ze
ssaków najbardziej nie lubił lisów.
Tchórzliwe i podstępne, często zakradał się do jego domu, aby naturalnie
ukraść coś do jedzenia. Lisy zjadły mu
dwie siostry. Trudno po czymś takim lubić lisy, nawet gdy nie lubiło się
zjedzonych sióstr. I tu przechodzimy do
sprawy jedzenia i nietypowego gustu kulinarnego opisywanego bohatera. W zasadzie nie był wybredny. Chętnie jadał
nawet resztki chleba. Ale najbardziej –
i to pomimo, że wielu uzna to zamiłowanie za okropne – lubił jeść dżdżownice. Już
za młodu został prawdziwy specjalistą w wydłubywaniu dżdżownic spod ziemi. Najpierw wybierał odpowiedni wilgotny grunt,
długo grzebał w nim nogą, a później nachylał się i łapał w dziób próbujące
uciekać dżdżownice.
Zapytacie
- a jak miał na imię? Cóż wstyd
przyznać, ale początkowo nikt nie nadał mu imienia. Później gdy już nieco zmężniał, nabrał sił i
głosu – wołano nań Wódz. Niby taki
indiański wódz. Nosił się bowiem na
bordowo-granatowo-żółto, na głowie miał wspaniałą fryzurę ala „Irokez” i wydawał z piersi donośne pianie. Nieco później, gdy
już zrobił dziurę w nodze Babci Marci, i przewrócił Patryka i Adama (dwóch niesfornych
uczniów klasy drugiej), robiąc im kilka czerwonych zadrapań na plecach –
zaczęto na niego mówić Wódz-Łobuz. Później
już Łobuz, a potem było jeszcze gorzej.
Ale nie wyprzedajmy zdarzeń.
Na
razie Wódz jest młodym kogutem i niej jest jeszcze Wodzem. Twardym dziobem rządzi w licznej rodzinie jego
Tata. Piękny bordowy kogut. Na torsie i szyi ma blizny odniesione w
walkach z lisami, jastrzębiami i innymi kogutami. Tata Wodza usuwa się jednak powoli w cień. Opieka nad stadem, pojedynki, poranne i wieczorne
pianie, mozolne, codzienne wpinanie się na wysoki płot, zaganianie kur do
kurnika, pilnowanie jajek, ucieczki przed psami i gonitwy za kotem robią
swoje. Tata zapada się w sobie, przygarbia,
zaczyna kuleć na sfatygowaną w pościgach i ucieczkach lewą nogę, gdera, nie ma
już tego zapału. Wódz powiedziałby – „nie ma już tego zęba co dawniej, kiedy
ganiał mnie za wszelkie hultajstwa po całym podwórku”. Nie może jednak tak powiedzieć bo jak wiadomo
– koguty nie mają zębów.
W
tym schyłkowym dla losów Taty okresie, do kurnika zakrada się lis (nie pierwszy
zresztą). Łapie dwa pisklęta (to znaczy dwie młodsze siostry Wodza) i trzymając
je w ostrych zębach ucieka z nimi dla lasu.
Tata podejmuje niemrawą próbę obrony piskląt. Ale źle wymierza skok i zamiast wpaść
szponami na lista wpada do wiadra z wodą.
Kury gdakają, ni to żałośnie ni to złośliwie. Kompromitacja. Później cały dzień siedzi na sianie, bo już
nie ma ochoty sterczeń na płocie na jednej nodze. Osowiały.
Słaby. Przegrany. Dni chwały minęły. A co się stało z siostrami
pisklakami – lepiej już nie mówić młodym czytelnikom o słabszych nerwach.
Gdy
kilka dni potem ten sam lis wraca do kurnika (wyraźnie grubszy), to Wódz a nie
Tata rzuca się nań z impetem.
Uderza lisa z furią skrzydłami i
dziobem, tak jak to robił Tata gdy był w lepszej formie. Lis ucieka.
Tata patrzy na Wodza z dumą i podziwem.
Wódz jest szczęśliwy. Nie muszą
nic mówić. Spojrzenie Taty jest
największa nagrodą. Gdy jednak rano Wódz
czeka na Tatowe pianie, na ten dźwięk pobudki, poranka, zapowiedź dnia (gorszą
czy lepszą)…nic takiego się nie dzieje. Tata
nie pieje. Nie ma go na płocie, tam
gdzie być powinien. Wódz wstaje i rozgląda
się niepewnie. W kurniku zamieszanie. Kury popatrują jedna na drugą. Nie wiedzą co robić, tarmoszą się, kłócą, harmider
narasta.
Przez
uchylone okno stojącej opodal kurnika leśniczówki słychać muzykę. Wódz bardzo
lubi muzykę. Szczególnie pop. Z uchylonego okna dobiegają go śmiechy
ludzkie. Pani Leśniczyna mówi: „Nie nadawał się nawet na rosół. Taki stary
i żylasty!” – Po czym słychać śmiech
leśniczego, innych dorosłych a nawet dzieci.
„ROSÓŁ”
- oj nie podoba się Wodzowi to
słowo. Jest w nim coś przerażającego,
coś okrutnego, coś ostatecznego. Wódz
jest za młody aby wiedzieć już co to ROSÓŁ.
Ale wewnętrzna mądrość (zwana intuicją) podpowiada już wtedy Wodzowi, że
„jak rosół – to nie przelewki”.
Taty
Wodza dalej nie ma. Słońce już wzeszło
wysoko. W kurniku szamotanina i
bezkrólewie. Wódz widzi, że nie ma już
co czekać. Tata chyba nie wróci. Najpewniej dopadł go Rosół. Kury mawiają, że
nie ma przed nim ucieczki. To musi byś straszna bestia, ten ROSÓŁ –
myśli Wódz, po czym jednym prężnym podskokiem
dostaje się najwyższy szczebel płotu, na którym Tata obwieszczał kolejne dni i
kolejne noce. Tata nigdy nie pozwalał mu
wchodzić na ten płot. Płot jest bowiem
oznaką znaczenia i pozycji w stadzie. Na
płocie mógł siedzieć tylko przewodnik stada. Wszystkich innych śmiałków, którzy
usiłowali wspiąć się na płot, w tym i Wodza i kota, Tata przepędzał dziobaniem
i biciem skrzydłami.
Wódz
rozgląda się po okolicy. Z płotu
rozciąga się widok na całe podwórko i dalej na łąkę i las. Doskonałe miejsce na pianie, pilnowanie i
zarządzanie stadem. Wódz czuje, że nareszcie jest naprawdę na swoim
miejscu. Rozpościera na chwilę skrzydła
i czuje się jak orzeł. Potem nabiera
powietrze, wypełnia nim całą młodą pierś i pieje. Pierwszy raz pieje z
płotu. Jego pianie nie wpada zbyt
pewnie. Można powiedzieć, że to raczej
próbne pianie. To nie jest jeszcze
pianie prawdziwego Wodza. Najistotniejsze
jednak, że kogut zapiał. W kurniku zaraz
porządek. Kury wychodzą zadowolone na
podwórko, a w Leśniczówce otwiera się na oścież okno, wygląda pan Leśniczy
Jurek i mówi wesoło: „No patrzcie jak ten
mały pięknie zastąpił ojca! Nowy wódz w Leśniczówce Głuszyska”.
Wódz
jest dumny. Wszyscy ludzie podchodzą do okna i patrzą na Wodza z aprobatą. Więc Wódz znowu pieje i pieje bo chce, żeby wszyscy nadal patrzyli
na niego z podziwem. Ale jak tak Wódz pieje i pieje bez ustanku, to nagle z
okna Leśniczówki wylatuje wielki czarny kalosz i strąca Wodza z płotu. A w ślad
za kaloszem krzyk: „Cicho tam. Ja jeszcze śpię!”. To Babcia Marcia, mama pana Leśniczego. A potem przychodzą jeszcze dzieci Leśniczego
– Adam i Patryk, rzucają w Wodza (który ponownie wspiął się na płot) szyszkami
i krzyczą: „Niedługo i ty pójdziesz na
rosół!”. Oj mylą się chłopcy
bardzo. Najważniejsze jednak, że teraz
Wódz już rozumie dlaczego Tata rano piał tylko trzy razy.
Mijają
miesiące. Wódz odkrywa miejsce gdzie jest
pełno dżdżownic. Dużo je. Wieczorami wspina
się wysoko na deskowe półki w stajni i podkrada ziarna przeznaczone dla koni, w
tym orkisz, który tak cenił jego Tata. Rośnie. Cały czas rośnie. Gdy rano pieje, wszyscy natychmiast
wyskakują z grząd, kojców i łóżek. „Jeszcze
nigdy nie słyszałem takiego potężnego piania – słyszy od Leśniczego i
kłania się w podzięce za ten komplement.
Niby skromnie, ale w gruncie rzeczy też uważa, że jego pianie jest maestrią koguciego piania. Nie wie jeszcze, że wkrótce jego panie stanie
się daleko donośniejsze.
Wódz
przepędza z okolicy Leśniczówki wszystkie lisy.
Jednemu dziurawi ucho, drugiemu urywa ogon, trzeciemu łamie łapę. Orłów i jastrzębi już nie podziwia. Czai się na nie na daszku kurnika i gdy któryś
atakuje kurę, rzuca się nań wściekle. Nie
ustępuje im siła, werwą i instynktem.
Wkrótce zresztą przewyższa je ciężarem, rozmiarem i fantazją. To już nie jastrzębie polują na kury, ale
Wódz na jastrzębie. Kogut niepodzielnie rządzi na podwórku. Koty, psy a nawet konie traktują go z
respektem, który w razie potrzeby wymusza bolesnymi dziobnięciami. Pewnego dnia
do Leśniczówki przyjeżdżają wraz z właścicielem trzy duże, myśliwskie psy. Wódz jest w szycie formy i siły. Właściciel psów patrzy ze zdumieniem na
Wodza, po czym zadaje Leśniczemu nierozważne (w ocenie Wodza) pytanie – „Jurek, ten ptak to chyba mieszanina koguta
ze strusiem. Może lepiej jego weźmiemy
na polowanie, zamiast psów!”.
Żart niskich lotów - myśli Wódz, ale ku jego oburzeniu
Leśniczy Jurek się śmieje. A powinien
był zaprotestować. Wódz nie ma żadnych
związków ze strusiami. Jest najczystszej rasy, leśnym kogutem. Nie miałby
jednak w gruncie rzeczy nic przeciwko polowaniu. Umie łapać lisy i jastrzębie, pewnie złapał
by też dzika, czy jelenia – tak sobie rozważa w koguciej głowie.
Wtem
jeden z myśliwskich psów, czarny z brzydką blizną na wielkiej głowie wyrywa się
i rusza do przechodzącej nieopodal kury.
Łapie ją w obślinioną paszczę i wyraźnie
zamierza udusić. Wódz reaguje
błyskawicznie. Jednym potężnym susem,
przedłużonym rozłożonymi skrzydłami zeskakuje
z płotu wprost na kark psa i uderza raz ale mocno dziobem między uszy. Wystarczyło.
Pies przewraca się i wypuszcza kurę.
„Czester wstawaj! – krzyczy do psa
właściciel – chyba nie dasz się głupiemu
kogutowi!. Ale Czester leży zemdlony.
Dał się kogutowi. Leśniczy Jurek
uśmiecha się z satysfakcją. Wówczas
właściciel psów nie wytrzymuje i spuszcza ze smyczy dwa pozostałe psy. Krzyczy
„Bierz go” wymierzając w kierunku Wodza kij niczym hetmańską buławę. Psy
ruszają pędem na Wodza. Pewne
swego. Leśniczy Jurek krzyczy: „Tadek - No co Ty wyprawiasz!. To mój ostatni kogut!. One go zjedzą!”.
Ale
jest za późno. Psy już są przy Wodzu. Jeden skacze nań z rozwartą paszczą. Ale Wódz jest wytrawnym wojownikiem. Walczył z: lisami, borsukami, kunami, psami
podwórkowymi Leśniczego, kotami, jastrzębiami i innymi trudnymi przeciwnikami.
Mimo swojej solidnej wagi unosi się w
górę szybko machając skrzydłami i siada na najwyższej belce płotu. Pierwszy pies chybia i w rozwartą pasze łapie
tylko pióro z ogona koguta. Tymczasem drugi pies, wytrawny myśliwy, widząc co
się dzieje obiega płot dokoła i zamierza zaatakować Wodza z tyłu. Wódz nie
będzie miał drogi ucieczki. Ale Wódz
tylko na to czekał. To był błąd
taktyczny. Napastnicy niepotrzebnie rozdzielili
się. Wódz zeskakuje z płotu wprost na pierwszego psa. Ten jest zaskoczony odwagą koguta. Tyle złapał już podczas polowań bażantów i
innych dużych ptaków, które myślały tylko o ucieczce. Chwila zaskoczenia wystarczy Wodzowi. Uderza psa wielkimi skrzydłami głowę, wali dziobem w szyje, szarpie grzbiet
pazurami. Pies przewraca się, skomle,
odczołguje na bok. Nie jest już zdolny
do walki. Trzeci pies, widząc co spotkało
towarzysza, ucieka do swojego Pana. Koniec walki. Nokaut.
Leśniczy
Jurek znowu się śmieje i mówi do właściciela psów: „No to nici z polowania chyba, że weźmiemy Wodza!”
„Wodza?”
– dopytuje się właściciel psów.
„Tak na niego wołamy. On tu wszystkim
rządzi. Moje psy się go boją. Zresztą dzieci, żona i ci co go znają
też. Ostatnio nie pozwala żadnej kury
wziąć na rosół. A żeby zabrać jajka,
trzeba mu najpierw na podwórko wysypać miskę orkiszu i dopiero wtedy - jak
złodziej – wejść do kurnika po jajka”.
Ha! Wydało się – myśli Wódz. Czyli tak podkradają jajka. Gdy kilka dni później Babcia Marcia sypie
Wodzowi do miski orkiszu i ustawia daleko od kurnika, Wódz tylko udaje że
je. Gdy zaś Babcia Marcia wchodzi do
kurnika, wbiega tam za nią i dziobie w nogę.
Babcia Marcia ucieka. Z dziurą w nodze.
Krzyczy przerażona: Ratunku. Łobuz
dziobnął mnie w nogę!
Kilka
dni później Adam i Patryk, próbują złapać kurę na ROSÓŁ. Wtedy już Wódz wie co to rosół i nie pozwala
na takie wydarzenia. W końcu dopadają
przerażoną kurę, ale wtedy Wódz nie pozostawia wątpliwości kto tu rządzi. Bracia podrapani i podziobani uciekają z
płaczem do domu. A Wódz myśli – prędzej ja z Was bulion zrobię niż wy z nas
Rosół!
Pan
Leśniczy Jurek obmyśla coraz to nowe sposoby podbierania jajek i kur. Znikają przyjaciółki Wodza. Czasem pan Leśniczy z pomocnikiem Jaśkiem
toczą z Wodzem krwawe boje o jajka i kury - na kije, grabie i łopaty. To znaczy oni mają kije, grabie i łopaty. Wódz
gardzi taką bronią. Wystarczy mu dziób, skrzydła i szpony. W pewną niedzielę znika mama Wodza,
podstępnie porwana, w czasie gdy Wódz przeganiała borsuka daleko w pole. To bardzo nieuczciwe – kogut przegania
borsuka, który chciał zjeść kurę, a w tym czasie pan Leśniczy kradnie mamę
Wodza. Wielką, grubą kwokę, może zanadto gadatliwą, niemniej o miłym
usposobieniu. Z Leśniczówki dochodzi
Wodza wstrętna woń niosąca w sobie strach, rozpacz i porażkę. Woń ROSOŁU.
Tego
też dnia na obiad do Leśniczówki przyjeżdża brat leśniczego - pan Stefan. Pan Stefan zawsze przywozi Leśniczemu
woreczki z różnymi ziarnami, które kupuje w dalekich krajach. Pan Stefan jest podróżnikiem. Teraz wrócił z przeszło miesięcznej wyprawy
po Ukrainie. Zachwala tamtejsze czarnoziemy,
mówi że chleb rośnie wprost na polach (to
chyba jednak przesada – zastanawia się Wódz), opowiada o egzotycznych
potrawach i owocach.
Wieczorem
Leśniczy idzie z dużym workiem do magazynu.
Tam właśnie gromadzi najróżniejsze rzeczy, w tym worki z ziarnami od
brata. Część tych ziaren sadzi później
na polach i sprawdza jakie zboża wyrosną.
Kiedyś przyjechał do Leśniczego jakiś inspektor i powiedział, że tak nie
wolno, ale Leśniczy uznał zakaz za niezrozumiały i dodał, że gdyby nie było
można sadzić rośli z innych krajów to w naszym kraju nie byłoby
ziemniaków. Ten argument podoba się
Wodzowi, tym bardziej, że Wódz bardzo lubi gotowane ziemniaki.
Wódz
ma tajne przejście do magazynu. Przez dziurę w tylnej ścianie. Niekiedy chodzi tam i wydziobuje ziarna z
różnych worków. Ot dla smaku.
Gdy
wszyscy w Leśniczówce już śpią, zakrada się do magazynu. Ku jego zaskoczeniu, magazyny rozświetla delikatne, niebieskie
światło. Wódz wkrótce ustala, że źródłem
światła jest worek z ziarnami, który Leśniczy przyniósł wieczorem do magazynu.
Wódz robi dziobem dziurę w worku i zjada pierwsze, migotające na niebiesko
ziarno. I tu prawdziwa
niespodzianka. Niebieskie ziarna smakują
lepiej niż dżdżownice. Wódz zamierzał zjeść tylko trochę, ale smak jest tak
doskonały, że Wódz je całą noc i zjada cały worek ziaren. Nad ranem sam się sobie dziwi – gdzie ja to wszystko zmieściłem?. Ale słońce
ma zaraz wzejść więc Wódz wybiega z magazynu i wskakuje na płot celem rytualnego,
porannego piania na pobudkę. Płot
załamuje się z trzaskiem i Wódz spada na ziemię. Trudno
- myśli Wódz i postanawia spróbować wejść na
dach stajni. Nigdy mu się to
jeszcze nie udało. Musiałby wzbić się na
minimum trzy metry w górę – jak ptak. Ach gdybym był orłem, mógłbym piać nawet z
komina Leśniczówki – myśli Wódz i próbuje.
Tym razem wzbija się w powietrze.
Potężne skrzydła unoszą Wodza w
górę i Wódz ląduje na dachu stajni. Nie
bez wysiłku, ale się udało. Niesłychane – myśli Wódz – orłem jeszcze nie jestem, ale chyba jednak
trochę latam. Zaczyna piać. Panie jest tak doniosłe, że Wódz sam się przestraszył. Od tego piania opadło część liści za starej
lipy, pękła szyba na ganku do leśniczówki, a konie w stajni rżą ze strachu. Wódz pieje raz jeszcze i myśli – „Ha!
niczym lew na pustyni”. W lesie
milknie śpiew ptaków, kury nie wychodzą z kurnika, lis, który odważył się
zbliżyć do Leśniczówki, zakopuje się z przerażenia w ziemi, a psy uciekają do
lasu.
Na
podwórko wybiega Leśniczy i patrzy na Wodza.
Wódz spodziewa się pochwał, ale na obliczu Leśniczego maluje się
przerażenie. Leśniczy chowa się w
domu. Po chwili wybiega ze strzelbą, ale
pani Leśniczyna i Babcia Marcia krzyczą, żeby
nie strzelać tylko sprzedać koguta do zagranicznego cyrku, czy ZOO.
„Pomyśl – woła Babcia Marcia – na takim potworze (takiego właśnie
obraźliwego określenia używa) można chyba
nieźle zarobić”.
Leśniczy
odkłada strzelbę, ubiera się, wsiada w samochód i gdzieś jedzie. Wszystkim kazał zostać w domu i nie wychodzić
póki nie wróci.
Wódz
chodzi po podwórzu, zagląda do kur, które chowają się przed nim na grzędach, więc
chce wejść do kurnika aby je wygonić, ale nie mieści się w drzwiach. Rozpędza się więc i uderza w drzwi masywną
piersią. Efekt jest w istocie
piorunujący. Kurnik po prostu rozpada się, a kury rozbiegają po podwórzu. Z Leśniczówki patrzą na niego przerażeni
ludzie. Pan Stefan mówi:” On jest większy od Strusia!”.
Wódz
idzie do stajni przejrzeć się w bali z wodą dla koni. Bez problemu, jednym lekkim kopnięciem otwiera
wrota do stajni. Konie uciekają na jego
widok. Wódz nachyla się nad balia z wodą
i widzi siebie, tylko rzeczywiście jakiegoś powiększonego. Patrzy sobie długo w jedno oko potem w drugie
i dochodzi do wniosku, że jeszcze nigdy nie widział tak okazałego koguta. Trzeba przyznać, że choć Wódz ma niekiedy
przesadnie dobre mniemanie o sobie, to jednak tym razem nie można jego
samoocenie nic zarzucić. Jest
rzeczywiście najbardziej okazałym na świecie kogutem, a nadto – czego już nie dostrzega
- roztacza wokół siebie niebieską aurę.
Wódz
czuje głód. Widzi pod ścianą stajni dwa wiadra
z owsem. Po kwadransie wiadra są puste. Ależ mi
dopisuje apetyt – myśli Wódz z pewnym niepokojem. Nie ma jednak czasu na dalszą refleksję w tej
materii, bo na podwórze Leśniczówki zajeżdżają trzy samochody. Wysiada z niego kilku mężczyzn i kilkanaście
ujadających psów. Dwa z psów podbiegają do stajni z zajadłym ujadaniem, ale na
widok Wodza kulą ogony pod siebie i uciekają.
Leśniczy
mówi do trzech mężczyzn: Weźcie tę sieć i idźcie z tyłu stajni. Otwórzcie tylną bramę. Ja ze
Stefanem, Maciejem i Krzysztofem oraz psami zmuszę go do biegu w Waszym
kierunku. Wy zarzućcie mu sieć na głowę.
Proszę aby każdy miał strzelbę w pogotowi, ale tylko do obrony własnej. Złapiemy go i sprzedamy do jakiegoś cyrku czy
ZOO.” Gdy jednak mężczyźni
dostrzegają Wodza, zaczynają wyraźnie trząść im się nogi, a śmiałe oblicza
dzielnych myśliwych, wyrażają zasadnicze wątpliwości i wyraźną chęć rejterady.
Nareszcie godny Was
przeciwnik i odpowiednio uzbrojony
– myśli Wódz nie bez satysfakcji – oj nie
to samo co strzelać z ambony do bezbronnej sarenki, popijając herbatkę.
Wódz
stoi w stajni i spokojnie się wszystkiemu przygląda. Ludzie wydają się mu jacyś mali i powolni, co
powoduje, że Wódz wcale nie czuje się zagrożony. Raczej myśli o tym jak o jakiejś zabawie,
gdzie to on jest lisem a tamci kurami.
We wrotach stajni pojawia się kilku mężczyzn i od razu zaczynają
strzelać w kierunku Wodza. Raczej trudno uznać to za obronę własną, skoro Wódz
ich jeszcze nie atakuje. Psy rzucają się Wodzowi do nóg. Jednocześnie
z tyłu otwiera się druga brama, przez którą Wódz ma niby uciekać, wprost w
rozciągniętą sieć.
„Wasz niedoczekanie, żałosne nieboraki - myśli Wódz, po czym kopnięciem nogi wyrywa
przednie wrota z zawiasów i przywala mężczyzn atakujących od przodu.
Ci z tyłu zaczynają do niego strzelać.
Jednak Wódz kopie w ich stronę wielkie bele zwiniętej słomy, a następnie
wypycha na nich traktor. Kule nie robią
mu większej krzywdy. Po chwili nie ma
już nikogo. Ranni i nieranni myśliwi
dzielnie biorą nogi za pas i uciekają do samochodów. Leśniczy każe wszystkim domownikom wsiadać do
aut. Zwierzęta z gospodarstwa uciekają
do lasu. Leśniczówka pustoszeje.
Gdy
wieczorem Wódz wskakuje na dach stajni aby obwieścić pianiem koniec dnia, w Leśniczówce
nie ma już nawet kur. Wódz więc pieje do
woli. Nikt już nie rzuci w niego kaloszem. Pieje tak, że w odległej o kilka kilometrów
wsi ludzie nie mogą spać.
Rano
więc rusza połączona akcja sił Milicji (w liczbie pięciu milicjantów),
leśnictwa (w liczbie sześciu leśniczych i podleśniczych) oraz straży pożarnej w
liczbie czterech strażaków. Mimo
dobrego zarządzania, i bojowego ducha uczestników (przynajmniej na początku),
akcja kończy się zniszczeniem wozu strażackiego, zakopaniem w sianie dwóch
milicjantów, wrzuceniem w błoto jednego strażaka
i haniebną ucieczką pozostałych. Wódz odnosi liczne rany, ale te goją się
nadspodziewanie szybko i wieczorem Wódz znowu jest w świetnej formie.
Od
tej pory następują jeszcze dwie próby pokonania Wodza
(bezskuteczne, za to z ciężkimi stratami po stronie atakujących), oraz kilka
niecelowych zabłądzeń przez zagubionych w lasach podróżników.
Wódz
naturalnie wszystkich przegania, a Leśniczówka popada w ruinę i zapomnienie. Drogi zarastają, nikt nie pojawia się w okolicy,
kur brak, jastrzębi, kun i lisów nie widać.
Okoliczni mieszkańcy apelują zaś do dzieci i przyjezdnych aby omijać
teren Potwora z Głuszysk. Ten apel do
serca biorą sobie też najwyraźniej zwierzęta, bo Wódz ich także nie
spotyka. Dla zabicia czasu (jak i dla
potrzeb strategii obronnej) Wódz naprawia wrota w stajni. Jeśli zostanie
zaatakowany, tradycyjnie rzuci tymi wrotami w napastników. Nikt go już jednak nie nachodzi. Znudzony i smutny zapuszcza się w pobliskie
lasy, ale wszystko co żyje ucieka na jego widok. Wódz z nostalgią wspomina czasy gdy był
zwykłym kogutem, kury go lubiły, psy szanowały, a Leśniczy podziwiał.
Wódz
wcale nie chce być kogutem-olbrzymem czy Potworem z Głuszysk. Co z tego, że budzi grozę. Wódz nie chce być samotny. Jak można być Wodzem nie mając stada, któremu
się przewodzi?.
Któregoś
dnia Wódz dociera nad brzeg jeziora Grin.
Dawnej był tu kemping, ale teraz zła sław okolicy spowodowała, że nikt
już tu nie przyjeżdża. Wódz wchodzi na
stary spróchniały pomost, nachyla się nad wodą i patrzy na siebie. Tym razem z niechęcią. Ten ogromy żółty haczykowaty dziób, ten
czerwony grzebień na głowie, ta pierś niczym balon i to posępne
spojrzenie. I jeszcze te żółte, krótkie
niezgrabne nogi. No kto chciałby się przyjaźnić
z kimś takim? Wódz zauważa jak ryby
uciekają w głąb jeziora. A więc nawet ryby – myśli z rozpaczą. Patrzy
w niebo i wysoko dostrzega orła. Ten krąży majestatycznie nad taflą jeziora, bezpieczny
wobec wszystkiego na swojej wysokości.
Wódz czuje jak narasta w nim gorycz, jak wraca marzenie z dzieciństwa. Dlaczego
jestem potworem a nie orłem, dlaczego nie mogę latać, dlaczego jestem sam, czy
to ja wybrałem taki los, czy los wybrał za mnie? Znikąd odpowiedzi. Wtedy spróchniały pomost nie wytrzymuje
ciężaru koguta. Wódz wpada do wody,
ciężkie pióra nasiąkają wodą, nogi grzęzną w wodorostach. Wódz już nie walczy, nie ma po co. „Przynajmniej
nie skończyłem w rosole!” – dopada go ostatnia myśl. Aktu dopełniają szczupaki. Nie będę już jednak opisywał do jakich
rozmiarów urosły szczupaki gdy zjadły naszego koguta i co spotkało rybaków,
którzy później przyjechali tu na łowy.
Koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz